Tak czy siak, oto i jest pierwszy rozdział pierwszej części. Dowiecie się w nim sporo
o Brandonie i jego życiu za młodu. Jego postać mnie zaskoczyła, i to bardzo. W wieku lat 17 okazał się być zupełnie inny niż w "Życie za życie". Brandon jako nastolatek wcale nie był skorą do żartów, zabawną osobą. I teraz na usta ciśnie mi się jedno wielkie elokwentne XD.
Ponadto przekonacie się, jak przebiegło pierwsze spotkanie Brandona i Kory.
SPOILER - oczywiście, że nie poszło zbyt dobrze. Ani trochę. Heh.
______________________________
Świat się zmienił... Mówi mi to woda... Mówi mi to ziemia... Wyczuwam to
w powietrzu...
Użył jednak mniej… wyszukanego słownictwa.
W dodatku padało. Znowu. Nienawidził deszczu, a mokra, chłodna, ponura listopadowa pogoda utrzymywała się od przeklętego tygodnia.
Ulice tonęły w błocie. Buty grzęzły w nim aż po kostki. Poruszając się, niemożliwym było uniknięcie groteskowego mlasku, kiedy stopy rytmicznie zapadały się w brudzie,
a potem były z najwyższym wysiłkiem z niego wyszarpywane.
Owe niedorzeczne dźwięki powodowane przez jego własne stopy oraz te należące do nielicznych śmiałków, którzy wychynęli nosa za drzwi, okazyjne rżenie zirytowanych koni,
a także odgłosy ulewy siekającej ściany drewnianych oraz kamiennych budynków, towarzyszyły mu w drodze do gospody.
Złośliwy, lodowaty wiatr przegryzł się przez jego lichą, lnianą pelerynę. Opatulił się nią dokładniej i mocniej zaciągnął kaptur na głowę, i, pochyliwszy czoło pod naporem wichru, szedł na orientację.
Zadrżał z zimna i zaczął modlić się w duchu, by nie wynikła z tego jakaś choroba. Już wystarczyło, że Ben nie pracował, złożony okropną grypą. Nie mógł dojść do siebie od wielu dni i leżał w łóżku w ich małym pokoju wynajmowanym na piętrze. Jeśli taki stan utrzyma się dłużej, Julo najpewniej zwolni Bena, a wtedy nie będzie już im tak różowo… jeżeli kiedykolwiek było.
Nagła przeszkoda, na którą wpadł, i późniejszy oburzony krzyk uciekły niewątpliwie
z ust jakiejś młodej dziewczyny, wyrwały go z ponurych rozmyślań.
Zerknął w dół, by zobaczyć drobną postać rozpłaszczoną na ziemi. Osoba ta była niskiego wzrostu i delikatnej budowy, również zakapturzona, a jej płaszcz…
Och.
Jej płaszcz był zrujnowany. Co gorsza, pod warstwą błota grubą chyba na cal krył się jakiś drogi, luksusowy srebrnoszary materiał, możliwy jeszcze do zauważenia w niektórych miejscach.
„Przyjezdna” - pomyślał od razu.
Owa nieznajoma podejmowała bezradne próby powstania, bardziej tylko zagłębiając się w brudzie. Brandon, wybaczając sobie swą śmiałość, złapał dziewczynę za talię i postawił na nogi bez trudu.
- Co ty wyprawiasz?! - syknęła, a jadowitość tych słów zupełnie nie pasowała do jej słodkiego głosu.
- Pomagam - odparł beztrosko.
Prychnęła.
- No właśnie widać jak pomogłeś - stwierdziła ironicznie, po czym przystąpiła do dokładniejszych oględzin swojego okrycia.
- Och nie – jęknęła. - O nie, nie, nie! Tylko nie to! Coś ty narobił?! Mój ukochany płaszcz!
- Mogłaś uważać - wypalił, nie zdając sobie sprawy z doniosłych konsekwencji.
- JA?! - ryknęła, aż podskoczył. - JA?! TO TY! TO TY WBIŁEŚ SIĘ WE MNIE JAK JAKIŚ… JAKIŚ TARAN!
- Dobrze, przepraszam, przepraszam! - przerwał, zanim dziewczyna na dobre mogła się rozkręcić.
- Naprawdę bardzo mi przykro! Szczerze, nie chciałem! Zamyśliłem się i… Może mógłbym to jakoś naprawić, jakoś ci wynagrodzić?
Przyjezdna zadarła głowę, by spojrzeć mu w twarz. Bran ujrzał bardzo ładne oblicze - jasna, czysta cera, pełne usta, wyraźne kości policzkowe, idealne brwi, lekko zadarty nosek i duże, mądre, ciemnobrązowe oczy, które teraz mierzyły go krytycznie od góry do dołu. Chociaż był od nieznajomej przynajmniej o głowę wyższy, Brandon poczuł się
w tamtej chwili bardzo mały.
- Nie sądzę - wycedziła z nutą kpiny. - Wątpię, żebyś ty był w stanie mi cokolwiek wynagrodzić.
Na tę oczywistą aluzję do jego stanu majątkowego zapłonął gniewem.
„Jakaś paniusia z bogatego domu nie będzie ze mnie szydzić” - pomyślał wściekle.
- Skoro tak mówisz - wzruszył ramionami, zmuszając się do spokojnego tonu, lecz ostatecznie zwyczajnie na nią warknął. Potem odwrócił się na pięcie i odszedł szybkim krokiem. Nie dbał o to, co się z dziewczyną stanie.
Nie miała prawa go tak oceniać. Nic o nim nie wiedziała. Nic nie wiedziała o latach
w sierocińcu, mogących być opisane tylko jako walka o przetrwanie. Z pewnością nie ma pojęcia, co to głód, chłód i beznadzieja, ani wyczerpująca do nieprzytomności praca
u Julego. Nie znała wysiłku dążenia do celu, kiedy słyszy się tylko obelgi i życzą ci źle. Nie. Ona nie wiedziała nic.
Zażyczył sobie, by już nigdy więcej jej nie ujrzeć.
Nim się spostrzegł, stanął przed drzwiami gospody. Zamknął oczy, zacisnął pięści
i wziął kilka uspokajających oddechów. Musiał nad sobą panować, jego temperament przysporzył mu już wystarczająco kłopotów.
Westchnął i wszedł do środka. W dużej, ciepłej, zadymionej sali jadalnej panował jowialny gwar. Wyglądało na to, że w ten wieczór zeszła się tu przynajmniej jedna trzecia dorosłych mieszkańców, dało się zauważyć również wielu młodych ludzi oraz starców. Na widok tłoku Brandon westchnął ponuro. Pragnął jedynie paść na łóżko i mieć za sobą ten okropny dzień. Ruszył w kierunku schodów, starając się przemykać między stołami tak, aby zwrócić na siebie jak najmniej uwagi.
Po raz drugi na kogoś wpadł. Ale tym razem to raczej ona wbiegła w niego.
- Wybacz! – wykrzyknęła, jednocześnie próbując nie stracić równowagi.
- Nic się nie stało. - Odpowiedział z przyjacielskim uśmiechem, który obładowana tacami Ella odwzajemniła.
Kelnerka ta była córką właściciela gospody, a także jedną z nielicznych przyjaznych mu osób. Uprosiła u ojca niski koszt wynajmu dla niego i Bena oraz darmowe posiłki w zamian za pomoc w sprzątaniu sali jadalnej. Ella była dobra, miła i pełna empatii, szczerze współczuła im ich sytuacji.
Julo uważał, że robił im przysługę, nauczając ich, oraz, że nie mieściło mu się w głowie, jak dwie nieudolne sieroty śmiały żądać zapłaty za możliwość pracy z najlepszym kowalem
w okolicy, zamiast zadowolić się wdzięcznością i nabytymi umiejętnościami.
Bran zaśmiał się gorzko, stając na pierwszym stopniu stromych, wąskich schodów.
„Wdzięczność za marne pieniądze, wyzwiska i pijackie humory”.
Chociaż, mimo wszystko, Julo naprawdę był najlepszy.
Brandon powlókł się ciemnym korytarzem i stanął przed drzwiami pokoju dzielonego
z Benem, psychicznie przygotowując się na bolesny widok chorego brata. Po chwili wszedł do środka, a wtedy momentalnie stanął jak wryty.
Benedict tak po prostu siedział przy swoim biurku i szkicował.
Bran zamrugał z niedowierzeniem, a potem mimowolnie uśmiechnął się.
Za oknem, jak i w środku, było ciemno, jednak na blacie paliło się kilka świec. Ich blask uwidaczniał na twarzy Bena piękne refleksy. Oblicze miał ładne, przyciągające uwagę, dość chłopięce jak na jego wiek. Teraz marszczył brwi w ten charakterystyczny sposób towarzyszący stanowi najwyższego skupienia umysłu. Ubrany był w zwykłą bawełnianą koszulę, proste, długie, ciemnozielone spodnie oraz wysokie buty ze skóry. Ben mógł pochwalić się średnim wzrostem i całkiem dobrze zbudowanym ciałem, lecz nie tak imponująco jak Brandon. Co ciekawe, Ben był tylko odrobinę mniej silny od Brana. Aktualnie był słabszy z powodu grypy. A przynajmniej powinien być, ale w tej chwili Benedict zdawał się cieszyć pełnią sił.
Coraz bardziej zdziwiony, Bran omiótł pokój szybkim spojrzeniem. Pomieszczenie było wąskie acz długie. Przy wejściu, po lewej stronie, ustawiona była niewielka szafa. Dalej, wzdłuż ścian, stały dwa łóżka, między którymi ledwo dało się przejść. Za nimi mieściły się dwa biurka, których używali do tworzenia. Ściany wprost kapały do niezliczonych rysunków oraz niewielkich malowideł. Dosyć duże okno, ulokowane na wprost drzwi, wychodziło na Południe, dając widok na połowę wioski, teraz pogrążonej w mroku. Bran zauważył, że łóżko jego brata zostało zasłane, co więcej, ktoś wysprzątał cały pokoik. Wiedząc, czyja to sprawka, znów ulokował swoje spojrzenie na Benie. Był on tak pochłonięty pracą, że nie odnotował nadejścia Brandona.
- Co… ty robisz? - spytał Bran, cicho zbliżając się do Benedicta.
Jego brat aż podskoczył w krześle.
- O matko! Ależ mnie wystraszyłeś! - wydyszał, łapiąc się za serce.
- Nie powinieneś wypoczywać? – Brandon zmarszczył brwi. - Przecież jeszcze rano miałeś gorączkę!
- Nieee, skąd! – Ben machnął ręką. - Czuję się już o wiele lepiej.
I faktycznie, jego ciemnozielone oczy znów lśniły wesoło, na policzki powrócił rumieniec, a ogniste loki były jak świeżo po kąpieli. Jego brat ogólnie wyglądał czysto, zdrowo i jak nowonarodzony.
- Jak? - sapnął Bran.
Benedict po raz kolejny machnął ręką.
- Maddox dał mi jakiś lek. Powiedział, że to specjalne zioła od Odety. Mówił, że jego matka zawsze chodzi do tej zielarki, więc jest godna zaufania. Najwyraźniej racja, bo ten napar, chyba nie chcę wiedzieć z czego, zdziałał cuda! Już po paru minutach…
- Chwila, moment, stop! - wykrzyknął Brandon z lekkim uśmiechem, w ostatniej chwili zatrzymując potężny potok słów, jaki przeważnie umykał z ust jego brata. - Maddox? - powtórzył z czystym niedowierzaniem. - Ale… ten Maddox?
- No oczywiście - prychnął Ben. - W całej okolicy jest tylko jedna osoba, która się tak szlachetnie nazywa. Tak, Maddox, pierworodny syn Tali i Mance’a, obecnego Rządcy Ettinor, przyszły Rządca Ettinor...
- Tak, tak, wiem! Ten, o którym wszystkie panny mówią, że… - Bran złożył dłonie na piersi, spojrzał w górę i, mrugając oczami, naśladował miłosne uniesienie dziewcząt. - Jest najprzystojniejszym i najwspanialszym chłopakiem w całym Śródziemiu!
Ben zachichotał.
- Och tak, chociaż niektóre wykłócają się, że… - On także zaczął przedrzeźniać młode damy. - Brandon jest tysiąc razy lepszy od niego. Wystarczy spojrzeć na…
- Ależ poczekaj, jest ktoś jeszcze! – Bran przerwał szybko, wiedząc, jakie epitety na temat jego wyglądu zewnętrznego nadchodziły. – Nazywa się Benedict i w opinii wielu jest najbardziej sympatycznym, uroczym i czarującym młodzieńcem, jakiego widział świat!
- Nie, stój! - krzyknął jego brat. - Nie podoba mi się kierunek, w którym to wszystko zmierza…
- Yhym… - Brandon mruknął ze znaczącym uśmieszkiem.
Benedict zerwał się z siedzenia, po czym, błyskawicznie przebywając dystans dzielący go od Brana, wymierzył mu przyjacielskiego kuksańca. Tamten parsknął śmiechem i oddał niższemu chłopakowi lekkim ciosem w ramię. Potem szarpali się przed dłuższy czas, podśmiewając. Później padli na swoje łóżka z uśmiechem.
Bran bezradnie przyłożył głowę do poduszki, a jego powieki same opadły.
- Jesteś zmęczony? - Ben spytał cicho.
Wysoki młodzieniec pokiwał głową tylko.
- I zły?
Brandon momentalnie otworzył oczy i zmarszczył brwi ze zdumieniem.
- Znam cię - wyjaśnił rudzielec. - To widać… znowu Julo, prawda? - Nawet nie czekał na odpowiedź. - Co tym razem?
- Standard - burknął.
- Rozumiem… w takim wypadku prześpij się, odpocznij. Ja schodzę na dół, umówiłem się na piwo z Maddoxem. Dołącz do nas później, jeżeli zechcesz.
Gdyby Bran miał siły, z zaskoczenia natychmiast zerwałby się do pozycji siedzącej.
„Na piwo z Maddoxem?!”
A niby od kiedy Ben zadawał się z tym nadętym…
Zanim Bran zdążył zażądać wyjaśnień, jego brat wyszedł z pokoju. Usłyszał jego szybkie kroki dudniące w korytarzu. Brandon fuknął. I jak miał teraz odpocząć?
Oczywiście, Ben miał prawo przyjaźnić się z kim tylko chciał. Bran wcale nie był zazdrosny. Nie. Był. Zazdrosny. Po prostu… zwyczajnie nie ufał Maddoxowi.
Pomimo całodziennego zmęczenia, Bran podniósł się z łóżka, pobudzony niepokojem. Miał przeczucie, że lepiej będzie, jeśli Benedict nie pozostanie sam na sam z synem rządcy. W końcu Maddox słynął z szalonych pomysłów, a Ben uwielbiał przygody. To nie wróżyło dobrze.
Brandon przebrał się w czyste ubrania, przemył twarz i uczesał włosy w wysoki koński ogon, po czym pospieszył do sali jadalnej. Odnalazł swojego brata siedzącego przy ich ulubionym stole. Maddox też tam już był. Syn Mance’a podejrzliwie zmrużył te swoje kocio-zielone oczy, gdy tylko ujrzał Brana, na co brunet odpowiedział mu groźnym spojrzeniem.
Znając temperamenty ich obu, Ben szybko wkroczył do akcji. Rudowłosy chłopak błyskawicznie wstał od stołu i podszedł do Brandona.
- Miałeś odpoczywać – mruknął.
- Nie mogłem zasnąć – odburknął Bran.
Ben westchnął z umęczeniem, na wskroś przejrzawszy kłamstwo swojego brata.
- Niech ci będzie – rzekł i zaprosił Brandona do stołu gestem ręki.
A zatem bracia usiedli naprzeciw Maddoxa, po czym cała trójka zamówiła sobie piwo
u Elli. W trakcie oczekiwania na trunek atmosfera przy stole była tak gęsta, że dała by się pociąć nożem. Brandon i Maddox bez słowa patrzyli na siebie z wrogością, na jaką tylko ich dwóch było stać, podczas gdy Benedict bezskutecznie próbował wciągnąć któregoś do rozmowy. Nieubłagalnie nadchodzącej bójce zapobiegło nadejście kelnerki z trzema kuflami wypełnionymi ale. Potem wszyscy trzej pili w milczeniu, każdy skupiony na swoim piwie.
Niespodziewanie Benedict przerwał ponurą ciszę.
- Nie. Tak nie będzie – warknął, spoglądając morderczym wzrokiem to na Brana, to na Maddoxa. – Przestańcie zachowywać się jak dzieci, albo nie będę się odzywał do was obu!
Brandon i Maddox zerknęli na siebie z niechęcią i niezadowoleniem. Nie mieli jednak innego wyjścia, niż tylko się pogodzić, gdyż Ben patrzył na nich ostro, oczekująco.
- No dobra – bruknął syn Mance’a.
- Niech będzie – wymamrotał Bran.
- Wspaniale! – Ben klasnął w dłonie z radosnym uśmiechem, a potem od razu zwrócił się do Maddoxa:
- I jak ci poszło z Jasmine?
- Jasmine? – Brandon powtórzył z niedowierzaniem.
Złotowłosy syn rządcy gniewnie zmarszczył brwi na Brana, ale później odparł Benedictowi:
- Hmm… Całkiem dobrze. Chyba. Przyjęła prezent, ale jakoś… nie widziałem w niej ogromnego entuzjazmu związanego z… - Urwał, przyglądając się swemu rudowłosemu rozmówcy z lekkim zdezorientowaniem. – Ben, słuchasz mnie?
Benedict nic nie odpowiedział, co sprawiło, że Bran otrząsnął się z szoku i przyjrzał się bratu. Ben z wyraźną ciekawością patrzył na drzwi wejściowe gospody.
- Wiecie, kto to? – spytał cicho.
Brandon skierował swój wzrok w tę samą stronę, co brat. Przy drzwiach stały dwie osoby, które właśnie odrzuciły kaptury i rozglądały się wokoło ostrożnie. Jedna z nich odwróciła głowę i spojrzała prosto na nich.
Serce Brana zamarło.
To była ona.
Wyśmienicie się bawiłam, pisząc ten rozdział. Ciekawi mnie, czy wam też przypadł do gustu?
Wraz z dodaniem tego posta, "soundrack" bloga powiększył się o "Song of Brotherhood" - "Pieśń Braterstwa". (Jeśli spojrzeć na Brana i Bena to już wiadomo, dlaczego tu trafiła, czyż nie?). Po jakimś czasie postanowiłam jednak, że zupełnie mi ona nie pasuje do reszty piosenek (szczególnie tych, co dopiero zostaną dodane), nie współgra z żadną. Oczywiście, polecam wam ten utwór, ale tylko jako przeznaczony dla powyższego rozdziału oraz kilku następnych, gdzie wszystko będzie pełne humoru, zabawy i wesołości. Do czasu...
w powietrzu...
***
To był zdecydowanie zły dzień. Julo znów stwierdził, że jego prace były beznadziejne
oraz, że nic z niego nie będzie, a także, że do niczego się nie nadaje… i tak
dalej. Użył jednak mniej… wyszukanego słownictwa.
W dodatku padało. Znowu. Nienawidził deszczu, a mokra, chłodna, ponura listopadowa pogoda utrzymywała się od przeklętego tygodnia.
Ulice tonęły w błocie. Buty grzęzły w nim aż po kostki. Poruszając się, niemożliwym było uniknięcie groteskowego mlasku, kiedy stopy rytmicznie zapadały się w brudzie,
a potem były z najwyższym wysiłkiem z niego wyszarpywane.
Owe niedorzeczne dźwięki powodowane przez jego własne stopy oraz te należące do nielicznych śmiałków, którzy wychynęli nosa za drzwi, okazyjne rżenie zirytowanych koni,
a także odgłosy ulewy siekającej ściany drewnianych oraz kamiennych budynków, towarzyszyły mu w drodze do gospody.
Złośliwy, lodowaty wiatr przegryzł się przez jego lichą, lnianą pelerynę. Opatulił się nią dokładniej i mocniej zaciągnął kaptur na głowę, i, pochyliwszy czoło pod naporem wichru, szedł na orientację.
Zadrżał z zimna i zaczął modlić się w duchu, by nie wynikła z tego jakaś choroba. Już wystarczyło, że Ben nie pracował, złożony okropną grypą. Nie mógł dojść do siebie od wielu dni i leżał w łóżku w ich małym pokoju wynajmowanym na piętrze. Jeśli taki stan utrzyma się dłużej, Julo najpewniej zwolni Bena, a wtedy nie będzie już im tak różowo… jeżeli kiedykolwiek było.
Nagła przeszkoda, na którą wpadł, i późniejszy oburzony krzyk uciekły niewątpliwie
z ust jakiejś młodej dziewczyny, wyrwały go z ponurych rozmyślań.
Zerknął w dół, by zobaczyć drobną postać rozpłaszczoną na ziemi. Osoba ta była niskiego wzrostu i delikatnej budowy, również zakapturzona, a jej płaszcz…
Och.
Jej płaszcz był zrujnowany. Co gorsza, pod warstwą błota grubą chyba na cal krył się jakiś drogi, luksusowy srebrnoszary materiał, możliwy jeszcze do zauważenia w niektórych miejscach.
„Przyjezdna” - pomyślał od razu.
Owa nieznajoma podejmowała bezradne próby powstania, bardziej tylko zagłębiając się w brudzie. Brandon, wybaczając sobie swą śmiałość, złapał dziewczynę za talię i postawił na nogi bez trudu.
- Co ty wyprawiasz?! - syknęła, a jadowitość tych słów zupełnie nie pasowała do jej słodkiego głosu.
- Pomagam - odparł beztrosko.
Prychnęła.
- No właśnie widać jak pomogłeś - stwierdziła ironicznie, po czym przystąpiła do dokładniejszych oględzin swojego okrycia.
- Och nie – jęknęła. - O nie, nie, nie! Tylko nie to! Coś ty narobił?! Mój ukochany płaszcz!
- Mogłaś uważać - wypalił, nie zdając sobie sprawy z doniosłych konsekwencji.
- JA?! - ryknęła, aż podskoczył. - JA?! TO TY! TO TY WBIŁEŚ SIĘ WE MNIE JAK JAKIŚ… JAKIŚ TARAN!
- Dobrze, przepraszam, przepraszam! - przerwał, zanim dziewczyna na dobre mogła się rozkręcić.
- Naprawdę bardzo mi przykro! Szczerze, nie chciałem! Zamyśliłem się i… Może mógłbym to jakoś naprawić, jakoś ci wynagrodzić?
Przyjezdna zadarła głowę, by spojrzeć mu w twarz. Bran ujrzał bardzo ładne oblicze - jasna, czysta cera, pełne usta, wyraźne kości policzkowe, idealne brwi, lekko zadarty nosek i duże, mądre, ciemnobrązowe oczy, które teraz mierzyły go krytycznie od góry do dołu. Chociaż był od nieznajomej przynajmniej o głowę wyższy, Brandon poczuł się
w tamtej chwili bardzo mały.
- Nie sądzę - wycedziła z nutą kpiny. - Wątpię, żebyś ty był w stanie mi cokolwiek wynagrodzić.
Na tę oczywistą aluzję do jego stanu majątkowego zapłonął gniewem.
„Jakaś paniusia z bogatego domu nie będzie ze mnie szydzić” - pomyślał wściekle.
- Skoro tak mówisz - wzruszył ramionami, zmuszając się do spokojnego tonu, lecz ostatecznie zwyczajnie na nią warknął. Potem odwrócił się na pięcie i odszedł szybkim krokiem. Nie dbał o to, co się z dziewczyną stanie.
Nie miała prawa go tak oceniać. Nic o nim nie wiedziała. Nic nie wiedziała o latach
w sierocińcu, mogących być opisane tylko jako walka o przetrwanie. Z pewnością nie ma pojęcia, co to głód, chłód i beznadzieja, ani wyczerpująca do nieprzytomności praca
u Julego. Nie znała wysiłku dążenia do celu, kiedy słyszy się tylko obelgi i życzą ci źle. Nie. Ona nie wiedziała nic.
Zażyczył sobie, by już nigdy więcej jej nie ujrzeć.
Nim się spostrzegł, stanął przed drzwiami gospody. Zamknął oczy, zacisnął pięści
i wziął kilka uspokajających oddechów. Musiał nad sobą panować, jego temperament przysporzył mu już wystarczająco kłopotów.
Westchnął i wszedł do środka. W dużej, ciepłej, zadymionej sali jadalnej panował jowialny gwar. Wyglądało na to, że w ten wieczór zeszła się tu przynajmniej jedna trzecia dorosłych mieszkańców, dało się zauważyć również wielu młodych ludzi oraz starców. Na widok tłoku Brandon westchnął ponuro. Pragnął jedynie paść na łóżko i mieć za sobą ten okropny dzień. Ruszył w kierunku schodów, starając się przemykać między stołami tak, aby zwrócić na siebie jak najmniej uwagi.
Po raz drugi na kogoś wpadł. Ale tym razem to raczej ona wbiegła w niego.
- Wybacz! – wykrzyknęła, jednocześnie próbując nie stracić równowagi.
- Nic się nie stało. - Odpowiedział z przyjacielskim uśmiechem, który obładowana tacami Ella odwzajemniła.
Kelnerka ta była córką właściciela gospody, a także jedną z nielicznych przyjaznych mu osób. Uprosiła u ojca niski koszt wynajmu dla niego i Bena oraz darmowe posiłki w zamian za pomoc w sprzątaniu sali jadalnej. Ella była dobra, miła i pełna empatii, szczerze współczuła im ich sytuacji.
Julo uważał, że robił im przysługę, nauczając ich, oraz, że nie mieściło mu się w głowie, jak dwie nieudolne sieroty śmiały żądać zapłaty za możliwość pracy z najlepszym kowalem
w okolicy, zamiast zadowolić się wdzięcznością i nabytymi umiejętnościami.
Bran zaśmiał się gorzko, stając na pierwszym stopniu stromych, wąskich schodów.
„Wdzięczność za marne pieniądze, wyzwiska i pijackie humory”.
Chociaż, mimo wszystko, Julo naprawdę był najlepszy.
Brandon powlókł się ciemnym korytarzem i stanął przed drzwiami pokoju dzielonego
z Benem, psychicznie przygotowując się na bolesny widok chorego brata. Po chwili wszedł do środka, a wtedy momentalnie stanął jak wryty.
Benedict tak po prostu siedział przy swoim biurku i szkicował.
Bran zamrugał z niedowierzeniem, a potem mimowolnie uśmiechnął się.
Za oknem, jak i w środku, było ciemno, jednak na blacie paliło się kilka świec. Ich blask uwidaczniał na twarzy Bena piękne refleksy. Oblicze miał ładne, przyciągające uwagę, dość chłopięce jak na jego wiek. Teraz marszczył brwi w ten charakterystyczny sposób towarzyszący stanowi najwyższego skupienia umysłu. Ubrany był w zwykłą bawełnianą koszulę, proste, długie, ciemnozielone spodnie oraz wysokie buty ze skóry. Ben mógł pochwalić się średnim wzrostem i całkiem dobrze zbudowanym ciałem, lecz nie tak imponująco jak Brandon. Co ciekawe, Ben był tylko odrobinę mniej silny od Brana. Aktualnie był słabszy z powodu grypy. A przynajmniej powinien być, ale w tej chwili Benedict zdawał się cieszyć pełnią sił.
Coraz bardziej zdziwiony, Bran omiótł pokój szybkim spojrzeniem. Pomieszczenie było wąskie acz długie. Przy wejściu, po lewej stronie, ustawiona była niewielka szafa. Dalej, wzdłuż ścian, stały dwa łóżka, między którymi ledwo dało się przejść. Za nimi mieściły się dwa biurka, których używali do tworzenia. Ściany wprost kapały do niezliczonych rysunków oraz niewielkich malowideł. Dosyć duże okno, ulokowane na wprost drzwi, wychodziło na Południe, dając widok na połowę wioski, teraz pogrążonej w mroku. Bran zauważył, że łóżko jego brata zostało zasłane, co więcej, ktoś wysprzątał cały pokoik. Wiedząc, czyja to sprawka, znów ulokował swoje spojrzenie na Benie. Był on tak pochłonięty pracą, że nie odnotował nadejścia Brandona.
- Co… ty robisz? - spytał Bran, cicho zbliżając się do Benedicta.
Jego brat aż podskoczył w krześle.
- O matko! Ależ mnie wystraszyłeś! - wydyszał, łapiąc się za serce.
- Nie powinieneś wypoczywać? – Brandon zmarszczył brwi. - Przecież jeszcze rano miałeś gorączkę!
- Nieee, skąd! – Ben machnął ręką. - Czuję się już o wiele lepiej.
I faktycznie, jego ciemnozielone oczy znów lśniły wesoło, na policzki powrócił rumieniec, a ogniste loki były jak świeżo po kąpieli. Jego brat ogólnie wyglądał czysto, zdrowo i jak nowonarodzony.
- Jak? - sapnął Bran.
Benedict po raz kolejny machnął ręką.
- Maddox dał mi jakiś lek. Powiedział, że to specjalne zioła od Odety. Mówił, że jego matka zawsze chodzi do tej zielarki, więc jest godna zaufania. Najwyraźniej racja, bo ten napar, chyba nie chcę wiedzieć z czego, zdziałał cuda! Już po paru minutach…
- Chwila, moment, stop! - wykrzyknął Brandon z lekkim uśmiechem, w ostatniej chwili zatrzymując potężny potok słów, jaki przeważnie umykał z ust jego brata. - Maddox? - powtórzył z czystym niedowierzaniem. - Ale… ten Maddox?
- No oczywiście - prychnął Ben. - W całej okolicy jest tylko jedna osoba, która się tak szlachetnie nazywa. Tak, Maddox, pierworodny syn Tali i Mance’a, obecnego Rządcy Ettinor, przyszły Rządca Ettinor...
- Tak, tak, wiem! Ten, o którym wszystkie panny mówią, że… - Bran złożył dłonie na piersi, spojrzał w górę i, mrugając oczami, naśladował miłosne uniesienie dziewcząt. - Jest najprzystojniejszym i najwspanialszym chłopakiem w całym Śródziemiu!
Ben zachichotał.
- Och tak, chociaż niektóre wykłócają się, że… - On także zaczął przedrzeźniać młode damy. - Brandon jest tysiąc razy lepszy od niego. Wystarczy spojrzeć na…
- Ależ poczekaj, jest ktoś jeszcze! – Bran przerwał szybko, wiedząc, jakie epitety na temat jego wyglądu zewnętrznego nadchodziły. – Nazywa się Benedict i w opinii wielu jest najbardziej sympatycznym, uroczym i czarującym młodzieńcem, jakiego widział świat!
- Nie, stój! - krzyknął jego brat. - Nie podoba mi się kierunek, w którym to wszystko zmierza…
- Yhym… - Brandon mruknął ze znaczącym uśmieszkiem.
Benedict zerwał się z siedzenia, po czym, błyskawicznie przebywając dystans dzielący go od Brana, wymierzył mu przyjacielskiego kuksańca. Tamten parsknął śmiechem i oddał niższemu chłopakowi lekkim ciosem w ramię. Potem szarpali się przed dłuższy czas, podśmiewając. Później padli na swoje łóżka z uśmiechem.
Bran bezradnie przyłożył głowę do poduszki, a jego powieki same opadły.
- Jesteś zmęczony? - Ben spytał cicho.
Wysoki młodzieniec pokiwał głową tylko.
- I zły?
Brandon momentalnie otworzył oczy i zmarszczył brwi ze zdumieniem.
- Znam cię - wyjaśnił rudzielec. - To widać… znowu Julo, prawda? - Nawet nie czekał na odpowiedź. - Co tym razem?
- Standard - burknął.
- Rozumiem… w takim wypadku prześpij się, odpocznij. Ja schodzę na dół, umówiłem się na piwo z Maddoxem. Dołącz do nas później, jeżeli zechcesz.
Gdyby Bran miał siły, z zaskoczenia natychmiast zerwałby się do pozycji siedzącej.
„Na piwo z Maddoxem?!”
A niby od kiedy Ben zadawał się z tym nadętym…
Zanim Bran zdążył zażądać wyjaśnień, jego brat wyszedł z pokoju. Usłyszał jego szybkie kroki dudniące w korytarzu. Brandon fuknął. I jak miał teraz odpocząć?
Oczywiście, Ben miał prawo przyjaźnić się z kim tylko chciał. Bran wcale nie był zazdrosny. Nie. Był. Zazdrosny. Po prostu… zwyczajnie nie ufał Maddoxowi.
Pomimo całodziennego zmęczenia, Bran podniósł się z łóżka, pobudzony niepokojem. Miał przeczucie, że lepiej będzie, jeśli Benedict nie pozostanie sam na sam z synem rządcy. W końcu Maddox słynął z szalonych pomysłów, a Ben uwielbiał przygody. To nie wróżyło dobrze.
Brandon przebrał się w czyste ubrania, przemył twarz i uczesał włosy w wysoki koński ogon, po czym pospieszył do sali jadalnej. Odnalazł swojego brata siedzącego przy ich ulubionym stole. Maddox też tam już był. Syn Mance’a podejrzliwie zmrużył te swoje kocio-zielone oczy, gdy tylko ujrzał Brana, na co brunet odpowiedział mu groźnym spojrzeniem.
Znając temperamenty ich obu, Ben szybko wkroczył do akcji. Rudowłosy chłopak błyskawicznie wstał od stołu i podszedł do Brandona.
- Miałeś odpoczywać – mruknął.
- Nie mogłem zasnąć – odburknął Bran.
Ben westchnął z umęczeniem, na wskroś przejrzawszy kłamstwo swojego brata.
- Niech ci będzie – rzekł i zaprosił Brandona do stołu gestem ręki.
A zatem bracia usiedli naprzeciw Maddoxa, po czym cała trójka zamówiła sobie piwo
u Elli. W trakcie oczekiwania na trunek atmosfera przy stole była tak gęsta, że dała by się pociąć nożem. Brandon i Maddox bez słowa patrzyli na siebie z wrogością, na jaką tylko ich dwóch było stać, podczas gdy Benedict bezskutecznie próbował wciągnąć któregoś do rozmowy. Nieubłagalnie nadchodzącej bójce zapobiegło nadejście kelnerki z trzema kuflami wypełnionymi ale. Potem wszyscy trzej pili w milczeniu, każdy skupiony na swoim piwie.
Niespodziewanie Benedict przerwał ponurą ciszę.
- Nie. Tak nie będzie – warknął, spoglądając morderczym wzrokiem to na Brana, to na Maddoxa. – Przestańcie zachowywać się jak dzieci, albo nie będę się odzywał do was obu!
Brandon i Maddox zerknęli na siebie z niechęcią i niezadowoleniem. Nie mieli jednak innego wyjścia, niż tylko się pogodzić, gdyż Ben patrzył na nich ostro, oczekująco.
- No dobra – bruknął syn Mance’a.
- Niech będzie – wymamrotał Bran.
- Wspaniale! – Ben klasnął w dłonie z radosnym uśmiechem, a potem od razu zwrócił się do Maddoxa:
- I jak ci poszło z Jasmine?
- Jasmine? – Brandon powtórzył z niedowierzaniem.
Złotowłosy syn rządcy gniewnie zmarszczył brwi na Brana, ale później odparł Benedictowi:
- Hmm… Całkiem dobrze. Chyba. Przyjęła prezent, ale jakoś… nie widziałem w niej ogromnego entuzjazmu związanego z… - Urwał, przyglądając się swemu rudowłosemu rozmówcy z lekkim zdezorientowaniem. – Ben, słuchasz mnie?
Benedict nic nie odpowiedział, co sprawiło, że Bran otrząsnął się z szoku i przyjrzał się bratu. Ben z wyraźną ciekawością patrzył na drzwi wejściowe gospody.
- Wiecie, kto to? – spytał cicho.
Brandon skierował swój wzrok w tę samą stronę, co brat. Przy drzwiach stały dwie osoby, które właśnie odrzuciły kaptury i rozglądały się wokoło ostrożnie. Jedna z nich odwróciła głowę i spojrzała prosto na nich.
Serce Brana zamarło.
To była ona.
______________________________
Wyśmienicie się bawiłam, pisząc ten rozdział. Ciekawi mnie, czy wam też przypadł do gustu?
Wraz z dodaniem tego posta, "soundrack" bloga powiększył się o "Song of Brotherhood" - "Pieśń Braterstwa". (Jeśli spojrzeć na Brana i Bena to już wiadomo, dlaczego tu trafiła, czyż nie?). Po jakimś czasie postanowiłam jednak, że zupełnie mi ona nie pasuje do reszty piosenek (szczególnie tych, co dopiero zostaną dodane), nie współgra z żadną. Oczywiście, polecam wam ten utwór, ale tylko jako przeznaczony dla powyższego rozdziału oraz kilku następnych, gdzie wszystko będzie pełne humoru, zabawy i wesołości. Do czasu...