środa, 17 sierpnia 2016

Rozdział 2.


    Wiele z tego, co było, zostało zatracone, bo nie żyją już ci, którzy to pamiętali.
***
      Cała ta sytuacja była…    
     Niewiarygodna. 
     Kora stała w bezruchu, zszokowana.
     Po raz pierwszy w życiu, żywcem i najzwyczajniej w świecie nie miała pojęcia… co.
     Bo on tak po prostu… 
     Sobie poszedł. 
     Wprost niewiarygodne. 
     Kora nadal nie mogła uwierzyć w to, co się właśnie stało. Nawet bardziej nie mogła uwierzyć w swoje szczęście.
     Nikt nie miał dowiedzieć się o jej małym niewinnym spacerze. Nikt nie miał się nawet zorientować, że w ogóle gdzieś wyszła.
     Dziewczyna przeklęła na głos.
     Po obiedzie z rodziną Rządcy, Kora razem z siostrą i rodzicami udała się na spoczynek do zaoferowanych im pokoi sypialnych. Jednak Kora nie była szczególnie zmęczona po wielogodzinnej podróży. Wręcz przeciwnie, w trakcie wędrówki stawała się coraz bardziej podekscytowana z każdą milą przybliżającą ją do Ettinor. Od zawsze lubiła tę miejscowość, a jej rodzina ostatni raz gościła w niej aż dwa lata temu. Dlatego też Kora chciała jak najszybciej sprawdzić, czy coś się tu zmieniło. Nawet paskudna pogoda nie zniechęciła jej przed zamiarem krótkiej przechadzki. Mimo wszelkich przeciwności, dziewczyna wyszła potajemnie z domu Rządcy, nie mówiąc o swoich zamiarach nikomu.
     A teraz, jeśli pokaże się tam w takim stanie… Kora zadrżała na samo wyobrażenie. Jeśli ktokolwiek z domu Rządcy ją zauważy, będzie skończona. Ośmieszy siebie oraz swoją rodzinę. Matka i tak ją pewnie zamorduje, gdy odkryje, co się stało z płaszczem.
     O rozczarowaniu taty wolała nawet nie myśleć. 
     Korze zachciało się płakać. Rzeczy, o które od zawsze ją upominano, znów wydały jej się przesadą. Cóż to za niedorzeczność, by oczekiwać kłopotów z powodu takiej błahostki jak ubrudzony płaszcz. 
     No dobrze, bardzo ubrudzony płaszcz. 
     Zrujnowany bardzo drogi płaszcz.
     I pomyśleć, że to wszystko przez nieuwagę jakiegoś… jakiegoś…
     Do głowy przyszło jej zbyt wiele wyzwisk, aby wybrać jedno odpowiednie.
     Może i jego przeprosiny były szczere, ale pragnął złożyć obietnice, których nie byłby
w stanie
 dotrzymać, czego Kora nie omieszkała mu wytknąć. Więc on warknął na nią
i zostawił. W takim stanie
     Jego zachowanie świadczyło co najmniej o ignorancji, braku wychowania i... 
     I złapał ją za talię! To było niewłaściwe. Niedozwolone. Jak on w ogóle ważył się...
   
 Pewnie teraz ten żartowniś opowiadał swoim znajomym, jak to świetnie się zabawił
z jakąś głupiutką, nieporadną przyjezdną, a oni śmieją się, śmieją się do rozpuku...
  
   
     Kora traciła panowanie nad sobą. 
Narastająca w dziewczynie wściekłość, frustracja oraz uczucie poniżenia wydobyły się z jej gardła w postaci głośnego, przeciągłego wrzasku. Gdy ten dziwny nawet dla jej własnych uszu dźwięk ucichł, po jej policzkach spłynęło kilka łez złości oraz bezsilności. Szybko jednak otrzęsła się i rozejrzała się wokół, aby sprawdzić, czy jej krzyk nie przykuł czyjejś uwagi. Nie dostrzegła niczego, co by na to wskazywało. 
     Kora z rezygnacją zdjęła płaszcz, żeby się bardziej nie pobrudził w razie gdyby znów upadła, po czym ruszyła z powrotem do domu Rządcy. Najwyraźniej nie pozostało jej nic tylko zaakceptować swój los i mentalnie przygotować się na nadchodzącą burzę. Obrała drogę powrotną ze spuszczoną głową, kryjąc swą twarz za kurtyną długich włosów. Poruszała się niespiesznie, ubrana w samą suknię na deszczu i wietrze. Mokła i marzła, co sprawiało, że czuła się nawet bardziej żałośnie. Ledwo powstrzymywała płacz, gdy brnęła przez zabłocone uliczki.
     W trakcie swego potajemnego spaceru Kora nie zdołała nawet zajść daleko. Minęło tylko kilka minut i w pełnej krasie ujrzała dom Rzadcy, z którego nie tak dawno się wymknęła. Znajdował się on na wysokim, nieco oddalonym od wsi pagórku. Był to duży, kamienny, dwupiętrowy budynek z białymi ścianami i pomarańczowymi dachówkami. Na tle pozostałych domów we wsi prezentował się szczególnie bogato. Mówiło się, że został on wybudowany jeszcze za czasów świetności Ereboru, kiedy to w tej okolicy panował dużo większy dostatek. Nigdy jednak nie wzniesiono wokół niego żadnych murów, czy chociaż płotu. Stał dumnie, nieosłonięty niczym i wyglądał jakby zachęcał do przybycia do Ettinor oraz zagoszczenia w jego progi. Nawet prowadząca do niego kamienna ścieżka wyglądała w jakiś sposób zapraszająco.
     Właśnie tą dróżką wspinała się teraz Kora, pogrążona w ponurym zamyśleniu. Zastanawiała się, jak wejść do domu Rządcy, by było najmniejsze prawdopodobieństwo, że zostanie przyłapana. Istniały cztery możliwe sposoby. Mogła dostać się do środka przez frontowe drzwi - te jednak były pilnowane, a na noc zamykane. Tylne drzwi również nie były najlepszą możliwością. Chociaż przeważnie pozostawały otwarte i nikt ich nie pilnował, to w tamtej części domu nieustannie przewijała się służba, o osobnym wejściu dla służących już nie wspominając. Korze pozostała ostatnia możliwość  - boczne drzwi wychodzące na taras. To nimi poprzednio się wymknęła, więc zapewne wciąż były otwarte, a na taras w taką pogodę mało kto chodził. 
     Kora ruszyła w stronę tamtego właśnie wejścia. Zboczyła ze ścieżki prowadzącej do frontowych drzwi, po czym podbiegła do ściany domu. Potem, pochylając się tak, aby nie było jej widać w parterowych oknach, pospiesznie okrążyła dom. Wdrapała się na taras, przeskoczyła balustradę i nareszcie znalazła się pod drzwiami. Przystanęła na moment, aby uspokoić oddech i kołatające serce. Gdy opanowała się trochę, zdjęła ubłocone buty
i wzięła je w rękę. Później
 uchyliła drzwi i wśliznęła się do środka. Ruszyła pustym korytarzem, a kroki jej bosych stóp odbijały się lekkim echem od kamiennej posadzki
i ścian. Szybko znalazła się w głównym hallu, w którym akurat nie było żywej duszy. Korzystając z okazji, szybko potruchtała w kierunku schodów prowadzących do sypialni na górze. Wspięła się po nich najciszej jak potrafiła. U ich szczytu znajdował się prosty korytarz, który w lewo prowadził ku pokojom rodziny Rządcy, a w prawo ku pokojom gościnnym. 
Kora przystanęła, sprawdzając, czy ktoś nim przechodził.
     Westchnęła z ulgą. Jak na razie nie napotkała nikogo. 
   
     Oczywiście ten stan nie mógł utrzymać się na długo. 
     Kiedy tylko dziewczyna skręciła w prawo i zrobiła parę kroków, usłyszała za sobą odgłos otwieranych drzwi, a później przestraszony krzyk. Kora błyskawicznie odwróciła się w kierunku dźwięku i ujrzała Rosaline – młodą pokojówkę usługującą żonie Rządcy. Stała przed drzwiami sypialni Tali z ręką na klamce. Służka patrzyła na dziewczynę
z wytrzeszczonymi oczami, a Kora zaczęła maniacko kręcić głową, bezsłownie błagając Rosaline o zachowanie ciszy. Niestety, jej starania poszły na marne, gdyż Rosaline już otwierała usta, by coś powiedzieć. Widząc to, Kora natychmiast obróciła się na pięcie
i popędziła do swojego pokoju, zatrzaskując drzwi za sobą. Potem podbiegła do łóżka
i wrzuciła płaszcz pod kołdrę, a buty cisnęła w kąt. W tym samym momencie ktoś zapukał do pokoju.
     - Wejść - rzekła Kora.
     Do pomieszczenia wkroczyła Rosaline, kłaniając się grzecznie.
     - Panienko! - wykrzyknęła służka moment później, nie czekając nawet na pozwolenie, by się odezwać. - Cóż się stało?
     Kora przewróciła oczami.
     - Żadne mi ,,panienko", Rosa. - Uśmiechnęła się.
     Pokojówka odwzajemniła uśmiech i spytała:
     - Dlaczego jesteś cała przemoczona i bosa, Koro? Poza tym masz minę, jakbyś połknęła garść ziaren gorczycy.
     Dziewczyna westchnęła z umęczeniem.
     - Wyszłam stąd na chwilę, żeby... zaczerpnąć świeżego powietrza, ale... upadłam i...
     Ostrożnie wyjęła płaszcz z pościeli i pokazała go Rosaline. 
     Służka oniemiała.Znieruchomiała, wpatrując się w trzymane przez Korę okrycie
z rozszerzonymi w niedowierzaniu oczami. 
     - Powiedz coś - rzekła Kora błagalnie.
     Na twarzy pokojówki odmalowało się współczucie.
     - Obawiam się, że możliwe, iż nie da się go uratować - stwierdziła z żalem. 
     Kora załamała ręce.
     - Czy jesteś pewna? Naprawdę nie da się nic zrobić?
     Rosaline skrzywiła się z powątpiewaniem, po czym odparła:
     - I tak trzeba go uprać, ale to ja to zrobię, nie Emre.
     - Ale to nie należy do twoich obowiązków, jak ktoś się dowie to obie będziemy mieć kłopoty... - odrzekła Kora.
     - A ufasz Emre na tyle, żeby dać jej ten płaszcz, by spróbowała go wyczyścić? - przerwała Rosaline. - Pewnie wszyscy będą wiedzieć po godzinie, jak to Edwaldowa córka szanuje swoje drogie rzeczy!
     - Masz rację - mruknęła Kora z przekąsem.
     Służka nie potrzebowała dalszej zachęty. Wzięła okrycie od Kory, a potem powiedziała:
     - Spróbuję sprawić, by wglądał, jak nowy, ale nic nie obiecuję. I nie obawiaj się, zrobię to na tyle dyskretnie, by nikt z Domu mnie nie zobaczył.
     Kora poczuła tak wielką ulgę i wdzięczność, że przytuliła Rosaline z całych sił.
     - Dziękuję - wyszeptała. - Mam u ciebie dług.
     Pokojówka uwolniła się z uścisku z uśmiechem.
     - Ależ nie ma o czym mówić. Kiedyś mi się odwdzięczysz. - Mrugnęła łobuzersko.
     - Obiecuję - zadeklarowała poważnie.
     Rosaline skierowała się w stronę wyjścia. Zanim jednak opuściła pokój, odwróciła się do Kory i z ukłonem rzekła:
     - Panienko.
     Kora zaśmiała się, a potem pokazała służce język. Tamta mrugnęła raz jeszcze, po czym zniknęła za drzwiami. Po tym, jak Rosaline wyszła, kora jeszcze chwilę stała pośrodku pokoju. Później 
westchnęła ciężko i położyła się na łóżku. Przez długi czas wpatrywała się w sufit, myślami wracając do niefortunnych wydarzeń dnia. Jednak im więcej się nad nimi zastanawiała, tym bardziej miała ochotę zapaść się pod ziemię. W jej oczach znów wzbierały łzy złości oraz upokorzenia, lecz zanim zdążyły wypłynąć, ktoś wszedł do jej pokoju. Kora poderwała się do pozycji siedzącej i ujrzała swą siostrę. Jej proste jasne włosy były rozpuszczone i potargane, suknia pomięta. Marszczyła swoje eleganckie brwi, a w jej niebieskich tęczówkach błyszczał gniew.
     - Kora! - wysyczała Karen. - Gdzieś ty była?!
     Młodsza siostra nie zdążyła nawet odpowiedzieć słowem, kiedy blondynka dodała:
     - I co ci się u licha stało? Zniknęłaś niecałe pół godziny temu, a teraz wracasz cała przemoczona?! Co, koniecznie chciałaś wziąć lodowatą kąpiel na deszczu?
     - Nie, Karen, ja... wszystko wyjaśnię.
     - Och, jak miło z twojej strony! Szkoda, że nie raczyłaś poinformować chociaż mnie, że wychodzisz! Wiesz, jak trudno było mi kryć cię przed rodzicami? Właśnie od nich wyszłam. Robiłam wszystko, by ich jakoś zagadać, bo mama upierała się, że musi przyjść do ciebie!
I ten krzyk Rosaline!
     Korę zalała fala paniki.
     - Ale oni nie wiedzą? - wyszeptała ze strachem.
     - Nie, oczywiście, że nie! - odkrzyknęła Karen wściekle.
     - Przepraszam - rzekła młodsza siostra cicho. - Ja tylko chciałam...
     Kora opowiedziała starszej siostrze o wszystkim. Gdy skończyła, Karen uderzyła się ręką w czoło i rzekła:
     - Twój brak rozsądku nigdy nie przestanie mnie zadziwiać.
     Korę bardzo zabolały te słowa i już miała się odszczeknąć, jednak Karen znów się odezwała:
     - Ale może nie jest tak źle? Może Rosaline uda się uratować płaszcz?   
     Młodsza siostra pokręciła głową. 
     - Nie, ty go nie widziałaś. Nawet jeśli Rosa spierze całe błoto, widoczne ślady po nim pozostaną.
     Karen nic nie odpowiedziała. W pokoju na czas jakiś zapanowała ponura cisza.  

     - I co ja mam teraz począć? - zapytała Kora w końcu.
     - Przyznać się mamie i tacie do wszystkiego, najpewniej - odparła Karen.
     Kora jęknęła i ukryła twarz w dłoniach, bez słów przyznając siostrze rację. Znów pogrążyły się w milczeniu, które niedługo przerwała Karen:
     - Wiesz, kto to w ogóle był? 
     - Nie! – odrzekła ostro. – Naprawdę myślisz, że chcę wiedzieć?! 
     - No już dobrze, nie denerwuj się tak, tylko pytałam! – Karen uniosła dłonie
w pokojowym geście. – Pomyślałam, że może go rozpoznałaś. 
     Kora zastanowiła się nad uwagą siostry. 
     - Tak właściwie, to dosyć dziwne… - mruknęła w zadumie. – Zdawał się być mniej więcej w twoim wieku, jednak nie przypominam sobie, bym widziała go w Ettinor kiedykolwiek wcześniej, jeśli wcale. 
     - O. To ci ciekawostka - rzekła Karen. – A jak wyglądał? Może ja go pamiętam? 
     - Przecież jesteś tylko o rok starsza – burknęła młodsza siostra. 
     - Zawsze coś. 
     Kora prychnęła. 
     - Cóż, ten młodzieniec był… - Dziewczyna uważnie dobierała kolejne słowa. – Wysoki, przede wszystkim. Wysoki i dobrze zbudowany. Myślę, że by ci się spodobał. W końcu brunet, na dodatek z przeszywającymi jasnymi oczami! 
     Karen stała się wyraźnie bardziej zaintrygowana. 
     - Na twarzy miał lekki czarny zarost. Wyglądał zdrowo, ale był biednie odziany. Jego dłonie były spracowane, w kilku miejscach poparzone. Łatwo było po nim zauważyć, że ciężko pracuje. Widać było też to, że jest niegłupi. Niby dobrze mu z oczu patrzyło, ale jego postępowanie…
     - Pokazało co innego – przerwała Karen, uciszając dalsze żale Kory machnięciem ręki.
     Kora zacisnęła pięści, starając się powstrzymać złość. Nie znosiła bycia traktowaną jak dziecko, lekceważoną i uciszaną. Karen wiedziała o tym dobrze, lecz rzadko się tym przejmowała. Szczególnie nie interesowało jej to teraz, gdy miała na myśli sprawy o wiele bardziej zajmujące niż uczucia swojej młodszej siostry.
     - Chłopak w moim typie, powiadasz - powiedziała blondynka w zamyśleniu.
     - Tak – Kora odparła opryskliwie. – Skoro tylko to cię teraz obchodzi…
     - Przestań, co? – Karen skrzywiła się z irytacją. – Jestem zwyczajnie ciekawa, kto to mógł być. A może robię już coś złego?  

    - Nie, nie robisz absolutnie nic złego – odrzekła młodsza siostra jadowicie. – Traktowanie mnie jak bezmyślnego dzieciaka to nic złego, nic zupełnie.
     Karen zaśmiała się szyderczo.
     - Twoje zachowanie tylko udowadnia, że nadal nim jesteś! – powiedziała.
     W tym momencie Kora miała już naprawdę dosyć.
     - Wyjdź – warknęła, ale Karen ani drgnęła. – Wyjdź! – powtórzyła z wrzaskiem. .
     Blondynka wstała z łóżka powoli.
     - Cóż, tak naprawdę przyszłam tu, żeby przekazać ci pewną dobrą wiadomość - rzekła, idąc w stronę drzwi. - Ale skoro mnie wyganiasz...
    - Dobrą wiadomość?  - Kora zdziwiła się. Jakieś dobre wieści mogły ją czekać tego okropnego dnia? – O co chodzi?
    - Przecież nie chcesz wiedzieć - odparła śpiewnym głosem Karen. - W końcu wolisz, żebym wyszła...
     Kora wzięła uspokajający wdech, w myślach modląc się o cierpliwość.
     - Skończ - powiedziała stanowczo. - Dobrze wiem, jak bardzo chcesz, abyś to ty była tą, która przekaże mi ową wieść.
     Karen odwróciła się do siostry z kpiącym uśmieszkiem.
     - Och, jak ty dobrze mnie znasz - rzekła sarkastycznie.
     Kora tylko uniosła brwi, nieporuszona tą drwiną.
     - Więc? - spytała. - Co takiego chcesz mi powiedzieć?
     Starsza siostra westchnęła i odpuściła Korze dalszych docinek. Przez moment nic nie mówiła, robiąc dramatyczną pauzę, po czym wykrzyczała z tryumfem:
     - Możemy iść dzisiaj do gospody!
     Kora rozdziawiła usta ze zdziwienia i na dłuższą chwilę odebrało jej mowę.
     - Co? - wykrztusiła w końcu. - Ale... jak to? Jak zdołałaś to załatwić?
     Karen wzruszyła ramionami.    
     - Po prostu w odpowiedni sposób spytałam o pozwolenie rodziców i użyłam właściwych argumentów do przekonania ich. - Starsza siostra nie starała się nawet ukryć zwycięskiego uśmiechu. - Po niedługich namowach... zgodzili się. Naprawdę. 
     - Matka też? – Kora spytała sceptycznie.
     - Tak, mama też – wycedziła Karen. – Obydwoje powiedzieli, że potrzebujemy choć trochę… prostej rozrywki. – W jej oczach pojawił się łobuzerski błysk, który Kora znała doskonale. – Pójdziemy tam, napijemy się czegoś, porozmawiamy z ludźmi…
      - A Rządca wie? – wtrąciła młodsza siostra.
    Karen przewróciła oczami.
     - Oczywiście, że wie – prychnęła. – Przecież tata nie zapomniałby uprzedzić go o czymś takim.      
     Kora westchnęła z ulgą, po czym klasnęła w dłonie i uśmiechnęła się radośnie. 
     - Na co zatem czekamy?! – Poderwała się z łóżka, a potem szybko zaczęła się ubierać. - No rusz się, już! – krzyknęła do siostry. 
     Karen w mgnieniu oka wstała, by również przygotować się do wyjścia. 
     Kiedy obie odziały się i uczesały odpowiednio, ostrożnie skierowały się do tylnego wyjścia, które wciąż było otwarte. Szczęśliwie nie napotkały nikogo na swej drodze. Wymknęły się do ogrodu bez przyciągnięcia czyjejkolwiek uwagi. Karen i Kora okrążyły budynek, po czym schodziły w dół ścieżką prowadzącą do reszty Ettinor, uważnie patrząc pod nogi. Panował już mrok, a ziemia była mokra od deszczu, co groziło pośliźnięciem się
i niefortunnym upadkiem. 
     Gdy szły uliczkami wioski i znajdowały się niedaleko gospody, zostały zaczepione przez grupę kilku przechodniów. 
     - Panienki! A dokąd to idziecie same tak późno? – spytał jeden.
    
- Do gospody, panie – odparła starsza siostra.
     Zakapturzeni nieznajomi zbliżyli się i unieśli pochodnie, by dokładniej przyjrzeć się dwóm dziewczynom. Kora usłyszała, że Karen przeklęła pod nosem. 
     - Odprowadzić was nie trzeba? – zaproponował inny. – Nieładnie, żeście tak wyszły bez nikogo. 
     - Nie trzeba, panie, przecież to już blisko – rzekła Kora. 
     - Ano, blisko! – zaśmiała się jakaś kobieta. – Dlatego nie pogniewałyby się panienki, gdybyśmy się wrócili z nimi i napili czego? Toć wy są te kupcówny, co was od tak dawna po was ni widu, ni słychu! 
     Wśród nieznajomych podniósł się okrzyk zaskoczenia. 
     - Edwaldowe córki, niech mnie licho! – wykrzyknął jeden z mężczyzn. – Jużem myślał, że tego chłopa z rodziną więcej nie zobaczę! Miło, żeście wrócili. 
     - Dzięki ci, panie – odparła Kora z dygnięciem. 
     - My też się cieszymy – powiedziała Karen. – Lecz teraz naprawdę nam śpieszno. Dobrej nocy państwu. – Z tymi słowami zaczęła oddalać się szybki krokiem, ciągnąc siostrę ze sobą. 
     - Dobrej nocy! – Kora krzyknęła przez ramię, po czym ruszyła za Karen. 
     Siostry szły dalej w ciszy, nie zwracając uwagi na to, co ludzie wołali za nimi. Niedługo potem nareszcie ujrzały złoty blask lamp uwieszonych przy wejściu gospody. 
     - Tamtej sytuacji nie było w planie – wymamrotała Karen. 
     - Nie przesadzaj – fuknęła Kora. – Jutro i tak by gadali. Będą gadali. Ktoś nas pozna prędzej czy później. Taka jest cena prostej rozrywki. 
     - Wiem – mruknęła starsza siostra z przekąsem. – Choć wiem także, że tobie to się nie podoba tak samo jak mi.
    Kora nic nie odpowiedziała, gdyż wkroczyły już w przedsionek dużego, drewnianego budynku. Kiedy znalazły się w środku, odrzuciły kaptury i zaczęły rozglądać się wokół. Kora na razie nie zauważyła nikogo znajomego, jednak dostrzegła od razu, iż ona i Karen przyciągnęły wiele ciekawskich spojrzeń. Pod ich naporem niemal natychmiast zapragnęła wyjść, ale wtedy jej wzrok padł na niewielki stół w pobliżu głównego paleniska zajmowany przez… 
     Kora zamarła.
     Tam siedział on.
_____________________________

Ha.

Ogólnie to... Błagam nie zabijajcie? Wiem, że dużo opisów i niewiele się dzieje... ale zawsze się dzieje, nie?

Następny rozdział za dwa tygodnie. ;) 

piątek, 14 sierpnia 2015

"Początek" - Część I, Rozdział 1.

Z tym postem, moje "zapasy" czegokolwiek napisanego dużo wcześniej wyczerpały się. Dalszy ciąg muszę pisać na bieżąco, co oznacza, że kolejny rozdział ma nikłe szanse pojawienia się na blogu w najbliższej przyszłości.

Tak czy siak, oto i jest pierwszy rozdział pierwszej części. Dowiecie się w nim sporo
o Brandonie i jego życiu za młodu. Jego postać mnie zaskoczyła, i to bardzo. W wieku lat 17 okazał się być zupełnie inny niż w "Życie za życie". Brandon jako nastolatek wcale nie był skorą do żartów, zabawną osobą. I teraz na usta ciśnie mi się jedno wielkie elokwentne XD.

Ponadto przekonacie się, jak przebiegło pierwsze spotkanie Brandona i Kory.

SPOILER - oczywiście, że nie poszło zbyt dobrze. Ani trochę. Heh. 

______________________________

     Świat się zmienił... Mówi mi to woda... Mówi mi to ziemia... Wyczuwam to
w powietrzu...


***
     To był zdecydowanie zły dzień. Julo znów stwierdził, że jego prace były beznadziejne oraz, że nic z niego nie będzie, a także, że do niczego się nie nadaje… i tak dalej.
     Użył jednak mniej… wyszukanego słownictwa.
     W dodatku padało. Znowu. Nienawidził deszczu, a mokra, chłodna, ponura listopadowa pogoda utrzymywała się od przeklętego tygodnia.
     Ulice tonęły w błocie. Buty grzęzły w nim aż po kostki. Poruszając się, niemożliwym było uniknięcie groteskowego mlasku, kiedy stopy rytmicznie zapadały się w brudzie,
a potem były z najwyższym wysiłkiem z niego wyszarpywane.
   
     Owe niedorzeczne dźwięki powodowane przez jego własne stopy oraz te należące do nielicznych śmiałków, którzy wychynęli nosa za drzwi, okazyjne rżenie zirytowanych koni,
a także odgłosy ulewy siekającej ściany drewnianych oraz kamiennych budynków, towarzyszyły mu w drodze do gospody.

     Złośliwy, lodowaty wiatr przegryzł się przez jego lichą, lnianą pelerynę. Opatulił się nią dokładniej i mocniej zaciągnął kaptur na głowę, i, pochyliwszy czoło pod naporem wichru, szedł na orientację.
     Zadrżał z zimna i zaczął modlić się w duchu, by nie wynikła z tego jakaś choroba. Już wystarczyło, że Ben nie pracował, złożony okropną grypą. Nie mógł dojść do siebie od wielu dni i leżał w łóżku w ich małym pokoju wynajmowanym na piętrze. Jeśli taki stan utrzyma się dłużej, Julo najpewniej zwolni Bena, a wtedy nie będzie już im tak różowo… jeżeli kiedykolwiek było.   
     Nagła przeszkoda, na którą wpadł, i późniejszy oburzony krzyk uciekły niewątpliwie
z ust jakiejś młodej dziewczyny, wyrwały go z ponurych rozmyślań.

     Zerknął w dół, by zobaczyć drobną postać rozpłaszczoną na ziemi. Osoba ta była niskiego wzrostu i delikatnej budowy, również zakapturzona, a jej płaszcz…
     Och.
     Jej płaszcz był zrujnowany. Co gorsza, pod warstwą błota grubą chyba na cal krył się jakiś drogi, luksusowy srebrnoszary materiał, możliwy jeszcze do zauważenia w niektórych miejscach.
     „Przyjezdna” - pomyślał od razu.
     Owa nieznajoma podejmowała bezradne próby powstania, bardziej tylko zagłębiając się w brudzie. Brandon, wybaczając sobie swą śmiałość, złapał dziewczynę za talię i postawił na nogi bez trudu.
     - Co ty wyprawiasz?! - syknęła, a jadowitość tych słów zupełnie nie pasowała do jej słodkiego głosu.
     - Pomagam - odparł beztrosko.
     Prychnęła.
     - No właśnie widać jak pomogłeś - stwierdziła ironicznie, po czym przystąpiła do dokładniejszych oględzin swojego okrycia.
     - Och nie – jęknęła. - O nie, nie, nie! Tylko nie to! Coś ty narobił?! Mój ukochany płaszcz!
     - Mogłaś uważać - wypalił, nie zdając sobie sprawy z doniosłych konsekwencji.
     - JA?! - ryknęła, aż podskoczył. -  JA?! TO TY! TO TY WBIŁEŚ SIĘ WE MNIE JAK JAKIŚ… JAKIŚ TARAN!
     - Dobrze, przepraszam, przepraszam! - przerwał, zanim dziewczyna na dobre mogła się rozkręcić.    
     - Naprawdę bardzo mi przykro! Szczerze, nie chciałem! Zamyśliłem się i… Może mógłbym to jakoś naprawić, jakoś ci wynagrodzić?

     Przyjezdna zadarła głowę, by spojrzeć mu w twarz. Bran ujrzał bardzo ładne oblicze - jasna, czysta cera, pełne usta, wyraźne kości policzkowe, idealne brwi, lekko zadarty nosek i duże, mądre, ciemnobrązowe oczy, które teraz mierzyły go krytycznie od góry do dołu. Chociaż był od nieznajomej przynajmniej o głowę wyższy, Brandon poczuł się
w tamtej chwili bardzo mały.

     - Nie sądzę - wycedziła z nutą kpiny. - Wątpię, żebyś ty był w stanie mi cokolwiek wynagrodzić.
     Na tę oczywistą aluzję do jego stanu majątkowego zapłonął gniewem.
     „Jakaś paniusia z bogatego domu nie będzie ze mnie szydzić” - pomyślał wściekle.
     - Skoro tak mówisz - wzruszył ramionami, zmuszając się do spokojnego tonu, lecz ostatecznie zwyczajnie na nią warknął. Potem odwrócił się na pięcie i odszedł szybkim krokiem. Nie dbał o to, co się z dziewczyną stanie.
     Nie miała prawa go tak oceniać. Nic o nim nie wiedziała. Nic nie wiedziała o latach
w sierocińcu, mogących być opisane tylko jako walka o przetrwanie. Z pewnością nie ma pojęcia, co to głód, chłód i beznadzieja, ani wyczerpująca do nieprzytomności praca
u Julego. Nie znała wysiłku dążenia do celu, kiedy słyszy się tylko obelgi i życzą ci źle. Nie. Ona nie wiedziała
nic.
     Zażyczył sobie, by już nigdy więcej jej nie ujrzeć.
     Nim się spostrzegł, stanął przed drzwiami gospody. Zamknął oczy, zacisnął pięści
i wziął kilka uspokajających oddechów. Musiał nad sobą panować, jego temperament przysporzył mu już wystarczająco kłopotów.

     Westchnął i wszedł do środka. W dużej, ciepłej, zadymionej sali jadalnej panował jowialny gwar. Wyglądało na to, że w ten wieczór zeszła się tu przynajmniej jedna trzecia dorosłych mieszkańców, dało się zauważyć również wielu młodych ludzi oraz starców. Na widok tłoku Brandon westchnął ponuro. Pragnął jedynie paść na łóżko i mieć za sobą ten okropny dzień. Ruszył w kierunku schodów, starając się przemykać między stołami tak, aby zwrócić na siebie jak najmniej uwagi.
     Po raz drugi na kogoś wpadł. Ale tym razem to raczej ona wbiegła w niego.
     - Wybacz! – wykrzyknęła, jednocześnie próbując nie stracić równowagi.
     - Nic się nie stało. - Odpowiedział z przyjacielskim uśmiechem, który obładowana tacami Ella odwzajemniła.
     Kelnerka ta była córką właściciela gospody, a także jedną z nielicznych przyjaznych mu osób. Uprosiła u ojca niski koszt wynajmu dla niego i Bena oraz darmowe posiłki w zamian za pomoc w sprzątaniu sali jadalnej. Ella była dobra, miła i pełna empatii, szczerze współczuła im ich sytuacji.
     Julo uważał, że robił im przysługę, nauczając ich, oraz, że nie mieściło mu się w głowie, jak dwie nieudolne sieroty śmiały żądać zapłaty za możliwość pracy z najlepszym kowalem
w okolicy, zamiast zadowolić się wdzięcznością i nabytymi umiejętnościami.

     Bran zaśmiał się gorzko, stając na pierwszym stopniu stromych, wąskich schodów.
     „Wdzięczność za marne pieniądze, wyzwiska i pijackie humory”.
     Chociaż, mimo wszystko, Julo naprawdę był najlepszy.
     Brandon powlókł się ciemnym korytarzem i stanął przed drzwiami pokoju dzielonego
z Benem, psychicznie przygotowując się na bolesny widok chorego brata. Po chwili wszedł do środka, a wtedy momentalnie stanął jak wryty.
     Benedict tak po prostu siedział przy swoim  biurku i szkicował.

     Bran zamrugał z niedowierzeniem, a potem mimowolnie uśmiechnął się.  
     Za oknem, jak i w środku, było ciemno, jednak na blacie paliło się kilka świec. Ich blask uwidaczniał na twarzy Bena piękne refleksy. Oblicze miał ładne, przyciągające uwagę, dość chłopięce jak na jego wiek. Teraz marszczył brwi w ten charakterystyczny sposób towarzyszący stanowi najwyższego skupienia umysłu. Ubrany był w zwykłą bawełnianą koszulę, proste, długie, ciemnozielone spodnie oraz wysokie buty ze skóry. Ben mógł pochwalić się średnim wzrostem i całkiem dobrze zbudowanym ciałem, lecz nie tak imponująco jak Brandon. Co ciekawe, Ben był tylko odrobinę mniej silny od Brana. Aktualnie był słabszy z powodu grypy. A przynajmniej powinien być, ale w tej chwili Benedict zdawał się cieszyć pełnią sił.
     Coraz bardziej zdziwiony, Bran omiótł pokój szybkim spojrzeniem. Pomieszczenie było wąskie acz długie. Przy wejściu, po lewej stronie, ustawiona była niewielka szafa. Dalej, wzdłuż ścian, stały dwa łóżka, między którymi ledwo dało się przejść. Za nimi mieściły się dwa biurka, których używali do tworzenia. Ściany wprost kapały do niezliczonych rysunków oraz niewielkich malowideł. Dosyć duże okno, ulokowane na wprost drzwi, wychodziło na Południe, dając widok na połowę wioski, teraz pogrążonej w mroku. Bran zauważył, że łóżko jego brata zostało zasłane, co więcej, ktoś wysprzątał cały pokoik. Wiedząc, czyja to sprawka, znów ulokował swoje spojrzenie na Benie. Był on tak pochłonięty pracą, że nie odnotował nadejścia Brandona.
     - Co… ty robisz? - spytał Bran, cicho zbliżając się do Benedicta.
     Jego brat aż podskoczył w krześle.
     - O matko! Ależ mnie wystraszyłeś! - wydyszał, łapiąc się za serce.
     - Nie powinieneś wypoczywać? – Brandon zmarszczył brwi. - Przecież jeszcze rano miałeś gorączkę!
     - Nieee, skąd! – Ben machnął ręką. - Czuję się już o wiele lepiej.
     I faktycznie, jego ciemnozielone oczy znów lśniły wesoło, na policzki powrócił rumieniec, a ogniste loki były jak świeżo po kąpieli. Jego brat ogólnie wyglądał czysto, zdrowo i jak nowonarodzony.
     - Jak? - sapnął Bran.
     Benedict po raz kolejny machnął ręką.
     - Maddox dał mi jakiś lek. Powiedział, że to specjalne zioła od Odety. Mówił, że jego matka zawsze chodzi do tej zielarki, więc jest godna zaufania. Najwyraźniej racja, bo ten napar, chyba nie chcę wiedzieć z czego, zdziałał cuda! Już po paru minutach…
     - Chwila, moment, stop! - wykrzyknął Brandon z lekkim uśmiechem, w ostatniej chwili zatrzymując potężny potok słów, jaki przeważnie umykał z ust jego brata. - Maddox? - powtórzył z czystym niedowierzaniem. - Ale… ten Maddox?
     - No oczywiście - prychnął Ben. - W całej okolicy jest tylko jedna osoba, która się tak szlachetnie nazywa. Tak, Maddox, pierworodny syn Tali i Mance’a, obecnego Rządcy Ettinor, przyszły Rządca Ettinor...
     - Tak, tak, wiem! Ten, o którym wszystkie panny mówią, że… - Bran złożył dłonie na piersi, spojrzał w górę i, mrugając oczami, naśladował miłosne uniesienie dziewcząt. - Jest najprzystojniejszym i najwspanialszym chłopakiem w całym Śródziemiu!
     Ben zachichotał.
     - Och tak, chociaż niektóre wykłócają się, że… - On także zaczął przedrzeźniać młode damy. - Brandon jest tysiąc razy lepszy od niego. Wystarczy spojrzeć na…
     - Ależ poczekaj, jest ktoś jeszcze! – Bran przerwał szybko, wiedząc, jakie epitety na temat jego wyglądu zewnętrznego nadchodziły. – Nazywa się Benedict i w opinii wielu jest najbardziej sympatycznym, uroczym i czarującym młodzieńcem, jakiego widział świat!  
     - Nie, stój! - krzyknął jego brat. - Nie podoba mi się kierunek, w którym to wszystko zmierza…
     - Yhym… - Brandon mruknął ze znaczącym uśmieszkiem.
     Benedict zerwał się z siedzenia, po czym, błyskawicznie przebywając dystans dzielący go od Brana, wymierzył mu przyjacielskiego kuksańca. Tamten parsknął śmiechem i oddał niższemu chłopakowi lekkim ciosem w ramię. Potem szarpali się przed dłuższy czas, podśmiewając. Później padli na swoje łóżka z uśmiechem.
     Bran bezradnie przyłożył głowę do poduszki, a jego powieki same opadły.
     - Jesteś zmęczony? - Ben spytał cicho.
     Wysoki młodzieniec pokiwał głową tylko.
     - I zły?
     Brandon momentalnie otworzył oczy i zmarszczył brwi ze zdumieniem.
     - Znam cię - wyjaśnił rudzielec. - To widać… znowu Julo, prawda? - Nawet nie czekał na odpowiedź. - Co tym razem?
     - Standard - burknął.
     - Rozumiem… w takim wypadku prześpij się, odpocznij. Ja schodzę na dół, umówiłem się na piwo z Maddoxem. Dołącz do nas później, jeżeli zechcesz.
     Gdyby Bran miał siły, z zaskoczenia natychmiast zerwałby się do pozycji siedzącej.
     „Na piwo z Maddoxem?!”
     A niby od kiedy Ben zadawał się z tym nadętym… 
     Zanim Bran zdążył zażądać wyjaśnień, jego brat wyszedł z pokoju. Usłyszał jego szybkie kroki dudniące w korytarzu. Brandon fuknął. I jak miał teraz odpocząć?
     Oczywiście, Ben miał prawo przyjaźnić się z kim tylko chciał. Bran wcale nie był zazdrosny. Nie. Był. Zazdrosny.  Po prostu… zwyczajnie nie ufał Maddoxowi.
     Pomimo całodziennego zmęczenia, Bran podniósł się z łóżka, pobudzony niepokojem. Miał przeczucie, że lepiej będzie, jeśli Benedict nie pozostanie sam na sam z synem rządcy. W końcu Maddox słynął z szalonych pomysłów, a Ben uwielbiał przygody. To nie wróżyło dobrze.
     Brandon przebrał się w czyste ubrania, przemył twarz i uczesał włosy w wysoki koński ogon, po czym pospieszył do sali jadalnej. Odnalazł swojego brata siedzącego przy ich ulubionym stole. Maddox też tam już był. Syn Mance’a podejrzliwie zmrużył te swoje kocio-zielone oczy, gdy tylko ujrzał Brana, na co brunet odpowiedział mu groźnym spojrzeniem.
     Znając temperamenty ich obu, Ben szybko wkroczył do akcji. Rudowłosy chłopak błyskawicznie wstał od stołu i podszedł do Brandona.
     - Miałeś odpoczywać – mruknął.
     - Nie mogłem zasnąć – odburknął Bran.
     Ben westchnął z umęczeniem, na wskroś przejrzawszy kłamstwo swojego brata.
     - Niech ci będzie – rzekł i zaprosił Brandona do stołu gestem ręki.
     A zatem bracia usiedli naprzeciw Maddoxa, po czym cała trójka zamówiła sobie piwo
u Elli. W trakcie oczekiwania na trunek atmosfera przy stole była tak gęsta, że dała by się pociąć nożem. Brandon i Maddox bez słowa patrzyli na siebie z wrogością, na jaką tylko ich dwóch było stać, podczas gdy Benedict bezskutecznie próbował wciągnąć któregoś do rozmowy. Nieubłagalnie nadchodzącej bójce zapobiegło nadejście kelnerki z trzema kuflami wypełnionymi ale. Potem wszyscy trzej pili w milczeniu, każdy skupiony na swoim piwie.
     Niespodziewanie Benedict przerwał ponurą ciszę.
     - Nie. Tak nie będzie – warknął, spoglądając morderczym wzrokiem to na Brana, to na Maddoxa. – Przestańcie zachowywać się jak dzieci, albo nie będę się odzywał do was obu!
     Brandon i Maddox zerknęli na siebie z niechęcią i niezadowoleniem. Nie mieli jednak innego wyjścia, niż tylko się pogodzić, gdyż Ben patrzył na nich ostro, oczekująco.
     - No dobra – bruknął syn Mance’a.
     - Niech będzie – wymamrotał Bran.
     - Wspaniale! – Ben klasnął w dłonie z radosnym uśmiechem, a potem od razu zwrócił się do Maddoxa:
     - I jak ci poszło z Jasmine?
     - Jasmine? – Brandon powtórzył z niedowierzaniem.
     Złotowłosy syn rządcy gniewnie zmarszczył brwi na Brana, ale później odparł Benedictowi:
     - Hmm… Całkiem dobrze. Chyba. Przyjęła prezent, ale jakoś… nie widziałem w niej ogromnego entuzjazmu związanego z… - Urwał, przyglądając się swemu rudowłosemu rozmówcy z lekkim zdezorientowaniem. – Ben, słuchasz mnie?
     Benedict nic nie odpowiedział, co sprawiło, że Bran otrząsnął się z szoku i przyjrzał się bratu. Ben z wyraźną ciekawością patrzył na drzwi wejściowe gospody.
     - Wiecie, kto to? – spytał cicho.
     Brandon skierował swój wzrok w  samą stronę, co brat. Przy drzwiach stały dwie osoby, które właśnie odrzuciły kaptury i rozglądały się wokoło ostrożnie. Jedna z nich odwróciła głowę i spojrzała prosto na nich.  
     Serce Brana zamarło.
     To była ona.
______________________________

Wyśmienicie się bawiłam, pisząc ten rozdział. Ciekawi mnie, czy wam też przypadł do gustu?

Wraz z dodaniem tego posta, "soundrack" bloga powiększył się o "Song of Brotherhood" - "Pieśń Braterstwa". (Jeśli spojrzeć na Brana i Bena to już wiadomo, dlaczego tu trafiła, czyż nie?). Po jakimś czasie postanowiłam jednak, że zupełnie mi ona nie pasuje do reszty piosenek (szczególnie tych, co dopiero zostaną dodane), nie współgra z żadną. Oczywiście, polecam wam ten utwór, ale tylko jako przeznaczony dla powyższego rozdziału oraz kilku następnych, gdzie wszystko będzie pełne humoru, zabawy i wesołości. Do czasu... 

piątek, 26 czerwca 2015

"Początek" - prolog

Jak najpewniej niektórzy zauważyli, do listy przyprawiających o przyjemne ciarki piosenek lecących w tle dołączyła hipnotyzująca "If I Had A Heart" w wykonaniu Fevera Ray'a.

Czy znalazła się ona tutaj tylko dlatego, że od kilku miesięcy jestem od niej uzależniona
i słucham jej jak opętana? A może dlatego, że brzmi niesamowicie, tworząc dobry nastrój?

Ha. Żeby tylko.

Oczywiście, że ma ona ukryte znaczenie.

No też was kocham.

A co do prologu, to zaczynamy... od początku. W każdym możliwym tego zdania znaczeniu.
______________________________

     I amar prestar aen… Han mathon ne nen… Han mathon ne chae… A han noston ned gwilith…

***

     Patrzyła, jak podnosił i opuszczał młot kowalski z widoczną furią, którą odczuwała na sobie. Każdy grzmot kutej stali zadawał jej ból w okolicach brzucha. Zasłużyła na to. Dobrze wiedziała, że jego złość spowodowana była myśleniem o niej. Z niepokojem znów skryła się za ścianą domostwa Stanley’a. 
     Minęły cztery długie lata od tamtych tragicznych wydarzeń, a on nie miał zamiaru jej przebaczyć, była tego pewna. Ona sama już dawno darowała mu jego młodzieńczą głupotę i czuła się z tym dobrze. Wybaczenie przydawało lekkości jej sercu, choć na krótką chwilę, zanim znów powróciły wspomnienia.
     Po raz kolejny ostrożnie wychyliła się zza rogu budynku umiejscowionego przy wejściu na plac, który dzielony był przez piekarnię, dwa domy i kuźnię. Jej wzrok padł na tylne wyjście tej ostatniej, obok którego, pod dachem, znajdował się piec oraz aktualnie używane kowadło.
     Brandon stał odwrócony do niej plecami, nagi od pasa w górę. Nie mogła oderwać oczu od wspaniale wyrzeźbionych mięśni na jego szerokich barkach…
     Gwałtownie potrzęsła głową, pozbywając się jakichkolwiek fantazji tego rodzaju. Fala gorąca przetaczała się przez jej ciało, szybko przeradzając w panikę. Jej oddech przyspieszył, a świat naokoło zawirował. Było jej duszno, lecz to zrozumiałe - w końcu trwało upalnie sierpniowe popołudnie.
     Uparcie zaprzeczała sama sobie, ale w głębi serca znała inną przyczynę swego złego samopoczucia. Tak naprawdę zasłabła na myśl, że jego oczy znów będą tak lodowate
i bezlitosne, jak sztylety…  Że gdy tylko spojrzy mu w twarz, jego oblicze wykrzywi się
w strasznym gniewie oraz bólu…
     Nie chciała tego. Nigdy nie pragnęła wyrządzić krzywdy żadnej żywej istocie,
a w szczególności tak wyjątkowej, jaką był Benedict, zarazem zadając przy tym cierpienie jego bratu. Zrobiłaby wszystko, by zapobiec temu, co się stało, jednakże nic nie dało się uczynić. Nawet sam Ben jej o to nie obwiniał. Jednak Brandon odmawiał wysłuchania jakichkolwiek wyjaśnień. Uważał, że cała odpowiedzialność spoczywała na niej.
     - Bran zrozumie, kochana, on zrozumie… kiedyś – Benedict zapłakał ze strachu i bólu. Z kącików jego oczu wypłynęły łzy. Kora załkała bezradnie, mocniej ściskając jego dłonie. – Długo mu to zajmie… ale z– zrozumie, zobaczysz… - chłopak dyszał ciężko, a z jego spojrzenia nieubłagalnie ulatywało życie. – Zajmij się nim… zaopiekuj się nim, dla mnie. Obiecaj mi, Koro, o –obiecaj…
     - Obiecuję – pokiwała głową gwałtownie, próbując powstrzymać targający jej ciałem szloch.
     W następnej chwili twarz Benedicta przyjęła wyraz ulgi, zarazem odsłaniając głębie żywionego do niej uczucia. A potem już… ani drgnęła.
     Benedict z Ettinor wyzionął ducha.
     Kora krzyknęła przeciągle, po czym wtuliła głowę w jego pierś, płacząc i trzęsąc się. Wygląd jego niezwykłych tęczówek, patrzących na nią z tak wielką miłością, wrył się jej
w pamięć bardzo silnie. Tylko je wtedy widziała. Nie mogła znieść tego wzroku. Drżącymi palcami  zamknęła Benowi  powieki, by nigdy więcej nie zobaczyć spojrzenia o takim odcieniu szmaragdu.

     Oparła się o kamienny mur, zamykając oczy. Palące łzy spłynęły jej po policzkach. Uspokajała szalejące serce i urywany oddech.
     Brandon musi w końcu zrozumieć, najwyższy na to czas.
     Nogi poniosły ją same i Kora nagle znalazła się pośrodku placu, idąc wyprostowana,
z uniesioną głową. Być może Rosaline krzyczała coś do niej, lecz nic nie słyszała. Rzeczywistość zdawała się przesuwać przed jej oczami, a jednocześnie jej nie dotyczyć, gdy zbliżała się do kuźni.
     Zdecydowanie za wcześnie stanęła tuż za Branem. Nie przerywał pracy, rozsadzając je głowę od środka hałasem uderzeń młota. Odchrząknęła, bez żadnego skutku.
     - Brandonie… - powiedziała, najwyraźniej za cicho, ponieważ wciąż jej nie zauważał.
     Potem, zbierając całą swoją odwagę, powoli i chwiejnie, okrążyła kowadło, po czym stanęła naprzeciw młodego mężczyzny. Jego klatka piersiowa była imponująco umięśniona, lecz twarz w większości pozostała skryta za zasłoną fal kruczoczarnych włosów.
     Uniósł głowę i zamarł wpół ruchu, z młotem wciąż uniesionym w powietrzu. Po paru chwilach odłożył go, raczej nieświadomie, nie przerywając kontaktu wzrokowego.   
     Gdy ich spojrzenia się spotkały, z wrażenia zaparło jej dech w piersiach. Brandon wyprzystojniał, jeżeli to możliwe. Widoczne zmiany nie były ogromne, lecz coś odmieniło się w jego postawie oraz całości wyglądu, czyniąc go nawet bardziej męskim niż był cztery lata temu. Urósł o jeszcze ze dwa cale, jego kwadratowa szczęka wyraźnie się zaznaczyła, a policzki pokrywał kilkudniowy czarny zarost. Miał to samo wysokie czoło, prosty nos, krzaczaste brwi, ponętne wargi i dosyć wąskie oczy, niezmiennie lodowato niebieskie. Skrzył się w nich teraz szok oraz ból. Badawczo wodził wzrokiem po jej twarzy, wciąż bez słowa, po czym znów patrzyli sobie w oczy. Trwało to bardzo długo, a ona nie była
w stanie nic z siebie wydusić. Miała wrażenie, że wszystko co ich łączyło i rozdzielało przepływało między nimi w tamtym momencie. Nareszcie to Bran przerwał ciszę.
     - Witaj Koro - rzekł bezbarwnym tonem.
     - Witaj - odparła spokojnie, zaskakując samą siebie.
     - Co ty tutaj robisz? - spytał natychmiast, marszcząc brwi. - Zakładałem, że już nigdy więcej cię nie ujrzę.
     „Chyba raczej miałeś taką nadzieję” - pomyślała.
     - Interesy w Esgaroth przestały iść po myśli taty i wracamy do Żelaznych Wzgórz – wyjaśniła.
     Pokiwał głową, ale nic nie odpowiedział.
     - Przyszłam tu... - zaczęła niepewnie i przerwała, przygryzając wargę. Przymknęła powieki, biorąc głęboki oddech, po czym błyskawicznie wyrzuciła z siebie:
     - Do tej pory nie mieliśmy okazji spokojnie porozmawiać o tym, co się stało. Wiem, że nie chcesz wyjaśnień, bo obwiniasz mnie całkowicie. Ale Ben tak nie myślał. Powiedział mi, że to wszystko stało się na jego własne życzenie. I nie oczekuję od ciebie wybaczenia, chociaż ja przebaczyłam ci ten wasz zakład… Przyszłam prosić cię tylko o to, byś dał mi szansę mi to jakoś naprawić, może wynagrodzić… - o ironio Losu, teraz przyszła jej kolej na wypowiedzenie owych słów. Gdybyż tylko okoliczności były tak błahe, jak wtedy, gdy Brandon rzekł dokładnie to samo. - Proszę, pozwól mi zrobić cokolwiek, by choć trochę przestały męczyć mnie wyrzuty sumienia.
     Milczał jak zaklęty, wpatrując się w nią z obliczem nie ukazującym żadnych emocji.
     - Już mi pomogłaś - mruknął w końcu.
     Jej serce zatrzymało się na ułamek sekundy, porażone podejrzeniami. Nieodgadniona mina Brana w jakiś sposób potwierdziła wszystko.
     - Jak…? Skąd?! – wykrztusiła. - Przecież to miała być tajemnica!
     - Julo umarł w zeszłym roku na jesieni - poinformował ją, wyraźnie obojętny na ten fakt. - Diabli w końcu musieli wziąć nawet takiego starego drania. Przed samą śmiercią wyznał mi, że go zmusiłaś.
     Wezbrał w niej gniew na Julego, ale jakiż sens miało złoszczenie się na nieżyjącego człowieka?
     - To nie było trudne - wzruszyła ramionami, kłamiąc tylko po części. - Powiedział, że
i tak oddałby kuźnię tobie. Uważał cię za swojego najlepszego ucznia.
     Brandon nie wyglądał na przekonanego.  
      - Mimo to, zawdzięczam ci bardzo wiele. To ty kazałaś mojemu… mistrzowi zapisać mi kuźnię w testamencie. Normalnie by tego nie zrobił, wiem to. Przysporzyłby mi kłopotów nawet z zaświatów. Inni liczni chętni wynaleźli by jakieś cudowne prawo sprzed nie wiadomo ilu lat, i odebraliby mi kuźnię. Nie miałbym z czego żyć…
     - Na pewno byś sobie poradził - wtrąciła wymijająco.
     - Dlaczego to zrobiłaś?-  zapytał.
     - Przecież wiesz…
     - Dlaczego to zrobiłaś? - powtórzył ostro. - Tak naprawdę?
     Ponownie zaglądała mu w oczy, nie uginając się jednak pod ich świdrującym spojrzeniem. Chciał przez to wymusić z niej odpowiedź, ale jego starania nie zrobiły na Korze żadnego wrażenia. Jeżeli odpowie, to tylko z własnej woli.
     - Życie za życie – wycedziła, po czym odwróciła się na pięcie i oddaliła szybkim krokiem.
     Ogarnęło ją niedorzeczne przeczucie, że właśnie zaczęło się coś dobrego. 

Podziękowania, wyjaśnienia

Każdy pisarz w swojej książce umieszcza podziękowania dla osób, które wspierały jego/ją oraz służyły pomocą w trakcie tworzenia.

W istocie, bez wsparcia i pomocy innych żywcem nie da się napisać jakiejkolwiek dłuższej historii.

Ale do rzeczy. Pisarz ze mnie żaden, a "Życie za życie" nie jest "dziełem" doskonałym, ale byłoby znacznie gorszym, gdyby nie niektórzy ludzie, a pewnym osobom zawdzięczam nawet istnienie tego fanfika.

A zatem, moje ogromne podziękowania i wyrazy wdzięczności wędrują do:

- Kamili - tak szczerze, to nie mam pojęcia, co Ci powiedzieć. Bez Ciebie to by to w ogóle się nie udało. Masz nieoceniony wkład w tę opowieść. Dziękuję za... cholera, za wszystko. Po prostu. Za bolesną szczerość, za krytykę, za zawsze chętną pomocną dłoń. Za dyskusje i wymianę poglądów do trzeciej nad ranem. Za bezcenne porady, za inne spojrzenie na różne sprawy, i mówię tu raczej o prawdziwym życiu niż o urojeniach mojej szaleńczej wyobraźni. Za motywowanie mnie poprzez grożenie śmiercią, uduszeniem we śnie czy spaleniem żywcem. Za inspiracje, śmiech, łzy, szok, niejednokrotne zaimponowanie mi. Za stworzenie postaci w jednej z Twoich opowieści dla mnie. Wiem, że napisałam Ci kiedyś, że piszę by zadowolić tylko jedną osobę, tj. samą siebie, a jednak chciałabym, żebyś, patrząc na te pieprzone 206 stron, przez które uzależniłam się od kawy, poczuła coś na kształt... może dumy? To po części Twoje dzieło.

- Magdy - znanej jako Demeter19. Tobie jestem szczególnie wdzięczna za wierne komentowanie bloga. Ty również byłaś mi niezmiernie pomocna w trakcie pisania "Życie za życie". Twoje oceny zawsze były szczere i bardzo pomocne, a Twoje wsparcie nieocenione. Bardzo też lubiłam dyskutować z Tobą na różne tematy, wymieniać się poglądami na temat literatury, którą się inspirowałyśmy, itp. Twoje opowiadania, razem
z opowiadaniami Kamili, i jedno wasze wspólne... to one zainspirowały mnie to napisania "Życie za życie". To one dodały mi odwagi, by pisać. Jeszcze raz dziękuję!

- Oli - mój Skarbku, co jesteś piękniejsza niż Gilraen, Tobie dziękuję za nieustające wsparcie, które sprawiło, że się nie poddawałam. Za miłe, urocze słowa, a szczególnie za "Tolkien to przy tobie ork". Za znoszenie moich napadów artystycznej histerii, za podnoszenie mnie na duchu, za wyganianie do spania, za Twoje własne emocjonalne reakcje. Nie mam słów, by wyrazić, jak bardzo jestem wdzięczna za jedną rzecz, która mi uświadomiłaś. Kiedyś stwierdziłaś, że to, co piszę, jest inspirujące. Nie do końca Ci wtedy uwierzyłam, ale z czasem zrozumiałam, że masz całkowitą rację. I w ten oto sposób znalazłam jedną stałą, niezmienną rzecz w tej mojej twórczości, z której z nieustającą pewnością będę dumna. I dziękuję za to, co sama napisałaś pod wpływem moich tekstów. Traktuję to jako sukces. (Gdzie jest dalsza część tej genialnej "telenoweli", hm?! Ty ciekawie piszesz, sama bloga powinnaś założyć!). To dzięki Tobie, Olu. No i wiesz, dziękuję za to, że jesteś. <3

- Agnieszki - Kruku, Rybo ty moja, Tobie jestem szczególnie wdzięczna za szczerość. Nie masz pojęcia, jak wiele dla mnie znaczyły i wciąż znaczą Twoje SMS-y z recenzjami rozdziałów. Nie było dla mnie nic lepszego, niż znienacka dostać wiadomość tekstową
z Twoim zdaniem o moim "dziele". Po przeczytaniu zawsze się uśmiechałam, nawet jak Ci się coś nie podobało. Za to Cię cenię. Znasz mnie, ale masz odwagę mówić mi, co Ci się nie podobało, co mogło być lepiej, kpić z mojego przesadnego dramatyzmu i napominać mi moje okrucieństwo przy każdej możliwej okazji. Dzięki Tobie wypracowałam dobry dystans do samej siebie. Dzięki Twojej entuzjastycznej reakcji porządnie wzięłam się za kontynuację tej historii po zakończeniu pierwszej księgi. I! Moi drodzy czytelnicy, padajcie przed Agą na kolana!

- Niennrieli - za napisanie do mnie pierwszego w moim życiu fanmaila, który zawsze będzie tym najwspanialszym.

I w ogóle wszystkim, którzy przeczytali moją opowieść. Zgaduję, że jest was już sporo... Blog jest bardzo bliski osiągnięcia 6 000 wyświetleń. Nadal w to nie dowierzam.


***

To, co teraz chciałabym wyjaśnić, to mój wybór piosenek lecących w tle. One są ważne.

Piosenki są trzy, tak jak są trzy księgi.

"World On Fire" - Les Friction 

Ten utwór odnosi się do Księgi I oraz całości powieści. Jeśli by spojrzeć na tekst, to pasuje on do Żzż idealnie.

I’ll return from darkness and will save your precious skin
I will end your suffering and let the healing light come in
Sent by forces beyond salvation
There can be not one sensation

World on fire with a smoking sun
Stops everything and everyone
Brace yourself for all will pay
Help is on the way

Girl I will cover you when the sky comes crashing in
I’ll go the distance, lead the way to your darkest sin
You know there’s something coming down from the sky above

World on fire with a smoking sun
Stops everything and everyone
Brace yourself for all will pay
Help is on the way

We will save your precious skin
Let the healing light come in
I’ll cover you when the sky comes crashing in

World on fire with a smoking sun
Stops everything and everyone
Brace yourself for all will pay
Help is on the way



Użyłam tłumaczenia z serwisu tekstowo.pl, które poprawiałam to i ówdzie


Powrócę z ciemności i uratuję Twoją cenną skórę
Zakończę Twoje cierpienie i dam wejść leczniczemu światłu
Wysłany przez siły wyższe od zbawienia
Musi istnieć więcej niż jedno odczucie


Płonący świat z dymiącym słońcem
Zatrzymuje wszystko i wszystkich

Przygotuj się, gdyż wszyscy zapłacą
Pomoc jest w drodze

Dziewczyno, zasłonię Cię, kiedy niebo zwali nam się na głowy
Przejdę dystans, odkryję drogę prowadzącą do Twojego najgorszego grzechu

Wiesz, że jest coś, co opada z nieba nad nami


Płonący świat z dymiącym słońcem

Zatrzymuje wszystko i wszystkich

Przygotuj się, gdyż wszyscy zapłacą
Pomoc jest w drodze


Ochronimy Twoją cenną skórę

Damy wejść leczniczemu światłu

Zasłonię Cię, kiedy niebo zwali nam się na głowy


Płonący świat z dymiącym słońcem

Zatrzymuje wszystko i wszystkich

Przygotuj się, gdyż wszyscy zapłacą
Pomoc jest w drodze


Przyjrzyjcie się tylko.
- Doriana i Sybil poznajemy jako obrońców Dziedziców.

Ochronimy Twoją cenną skórę
Damy wejść leczniczemu światłu
Zasłonię Cię, kiedy niebo zwali nam się na głowy

- Ponadto jest tu mowa o ogniu, pożodze, śmierci, co skojarzyło mi się z Bitwą Pięciu Armii. 

Płonący świat z dymiącym słońcem
Zatrzymuje wszystko i wszystkich
Przygotuj się, gdyż wszyscy zapłacą
Pomoc jest w drodze

I znów - "pomoc jest w drodze". Dorian i Sybil.

Po za tym, piosenka ta jest jak dla mnie naprawdę niesamowita, niezwykle emocjonalna, aż wciska w siedzenie, przyprawia o dreszcze. Idealna na początek. I ten piękny, czysty wokal.

"Pandora" - Immidiate Music 

Tutaj powiązanie utworu z Księgą II jest dosyć luźne. Drugą część Żzż widzę trochę jako taką Puszkę Pandory. W którymś momencie coś idzie nie tak. Dorian i Sybil okazują się coraz mniej krystaliczni.

Jednakże, utwór ten jest nie mniej istotny, co poprzedni. Również przyprawia o dreszcze
i jest świetny. Co więcej, dzięki niemu trzy piosenki osiągają bardzo fajną równowagę. "World on Fire" to wokal męski z muzyką i słowami. "Pandora" to głownie muzyka orkiestrowa, chór i trochę wokalu żeńskiego. "O Death" to głównie słowa i wokal żeński oraz męski. Księga I jest najkrótsza, więc pierwsza piosenka jest najdłuższa, Księga II to piosenka średniej długości, a najdłuższa Księga III to krótki utwór. Wszystkie trzy bardzo ciekawie się łączą i nie wyobrażam sobie, bym miała je kiedykolwiek zmienić.

"O' Death" - Jen Titus

Początek tej piosenki to świetna podpucha. Słyszymy niskie męskie głosy nucące jakąś melodię. Łatwo pomyśleć, że to krasnoludy śpiewające "Misty Mountains"... ale to nie są krasnoludy śpiewające "Misty Mountains". Ha.

Tytuł znaczy "O Śmierci" i odnosi się do Księgi III. Zgadnijcie, dlaczego...

Jeżeli spojrzymy na tekst...

Oh, Death, оh Death, oh Death,
Won't you spare me over another year

Well what is this that I can't see 
with ice cold hands taking hold of me

When God is gone and the Devil takes hold,
who will have mercy on your soul

Oh, Death, оh Death, oh Death,
No wealth, no ruin, no silver, no gold
Nothing satisfies me but your soul

Oh, Death,
Well I am Death, none can excel,
I'll open the door to heaven or hell.

Oh, Death, оh Death,
my name is Death and the end ïs here...

...przetłumaczony przez tekstowo.pl na:

O Śmierci, o Śmierci, o Śmierci,
Czy nie oszczędzisz mnie przez kolejny rok?

Więc jak to się stało, że nie dostrzegłam 
Lodowatego uścisku biorącego mnie w swe władanie?

Kiedy Boga nie ma, a Diabeł przejmuje władzę,
Kto okaże litość Twojej duszy?
 

O Śmierci, o Śmierci, o Śmierci,
Żadne bogactwo, zniszczenie, srebro, złoto -

Nic nie zaspokoi mnie, prócz Twej duszy.
 


O Śmierci, 
Jestem Śmiercią, której nic nie przewyższy,

Otworzę drzwi do nieba lub piekła.


O Śmierci, O Śmierci,
Me imię to Śmierć i koniec już nadszedł...

Chyba nie muszę więcej dodawać.

***

Ale dlaczego postąpiłam z moimi postaciami tak okrutnie? Dlaczego Tauriel spłonęła na oczach Kiliego? Dlaczego Sybil umarła przebita strzałą w łono będąc w ciąży, tak jak Kora, a Fili to wszystko ujrzał? Dlaczego sen Sybil się spełnił? Dlaczego Dorian przeżył bitwę tylko po to, by odkryć, że stracił wszystkich mu drogich? Dlaczego nie dane mu było dowiedzieć się, że mógłby mieć jakiś nowy cel życia - jego dziecko z Sigrid?

Ha, "dlaczego" to naprawdę takie nieszczęsne pytanie.

Otóż, moi drodzy, odpowiedzi są dwie.

1. Po pierwsze, świat Tolkiena u schyłku Trzeciej Ery nie był przyjaznym, szlachetnym, dobrym miejscem. O nie, ogólnie rzecz ujmując, w przeciągu historii Ardy zdarzały się niezliczone okrucieństwa, niektóre gorsze nawet od tych stworzonych przeze mnie. Kilku bohaterom przydarzyło się niewiarygodnie wiele złego. Przeczytajcie "Dzieci Húrina" to zrozumiecie, o czym mówię. Oczywiście, w Śródziemiu w czasie akcji "Hobbita" i w latach późniejszych znajdowały miejsca będące przyczółkami dobra, ale były one jak wyspy na morzu rozlewającej się ciemności. Niepokoje wzrastały, zło się rozprzestrzeniało, a razem z nimi te wszystkie okropności.
Po za tym, Brandon, Kora, Dorian i Sybil, cała ta rodzina została specjalnie wybrana... Valarowie zdecydowali o tym, aby ci ludzie byli żywymi symbolami. Ponadto, zostali mocno spleceni z Wrogiem... i dalej nic nie powiem. O reszcie przekonacie się w swoim czasie.

2. Powód numer dwa - bo po prostu jestem suką, złym człowiekiem, i nie lubię szczęśliwych zakończeń.

~*~+~*~

Jutro wyjeżdżam na zagraniczny kurs językowy. Przed wyjazdem opublikuję jeszcze prolog "Początku".

A potem...

Anglio.

Nadchodzę.