Czy znalazła się ona tutaj tylko dlatego, że od kilku miesięcy jestem od niej uzależniona
i słucham jej jak opętana? A może dlatego, że brzmi niesamowicie, tworząc dobry nastrój?
Ha. Żeby tylko.
Oczywiście, że ma ona ukryte znaczenie.
No też was kocham.
A co do prologu, to zaczynamy... od początku. W każdym możliwym tego zdania znaczeniu.
______________________________
I amar prestar aen… Han mathon ne nen… Han
mathon ne chae… A han noston ned gwilith…
Patrzyła, jak podnosił i opuszczał młot kowalski z widoczną furią, którą odczuwała na sobie. Każdy grzmot kutej stali zadawał jej ból w okolicach brzucha. Zasłużyła na to. Dobrze wiedziała, że jego złość spowodowana była myśleniem o niej. Z niepokojem znów skryła się za ścianą domostwa Stanley’a.
Minęły cztery długie lata od tamtych tragicznych wydarzeń, a on nie miał zamiaru jej przebaczyć, była tego pewna. Ona sama już dawno darowała mu jego młodzieńczą głupotę i czuła się z tym dobrze. Wybaczenie przydawało lekkości jej sercu, choć na krótką chwilę, zanim znów powróciły wspomnienia.
Po raz kolejny ostrożnie wychyliła się zza rogu budynku umiejscowionego przy wejściu na plac, który dzielony był przez piekarnię, dwa domy i kuźnię. Jej wzrok padł na tylne wyjście tej ostatniej, obok którego, pod dachem, znajdował się piec oraz aktualnie używane kowadło.
Brandon stał odwrócony do niej plecami, nagi od pasa w górę. Nie mogła oderwać oczu od wspaniale wyrzeźbionych mięśni na jego szerokich barkach…
Gwałtownie potrzęsła głową, pozbywając się jakichkolwiek fantazji tego rodzaju. Fala gorąca przetaczała się przez jej ciało, szybko przeradzając w panikę. Jej oddech przyspieszył, a świat naokoło zawirował. Było jej duszno, lecz to zrozumiałe - w końcu trwało upalnie sierpniowe popołudnie.
Uparcie zaprzeczała sama sobie, ale w głębi serca znała inną przyczynę swego złego samopoczucia. Tak naprawdę zasłabła na myśl, że jego oczy znów będą tak lodowate
i bezlitosne, jak sztylety… Że gdy tylko spojrzy mu w twarz, jego oblicze wykrzywi się
w strasznym gniewie oraz bólu…
Nie chciała tego. Nigdy nie pragnęła wyrządzić krzywdy żadnej żywej istocie,
a w szczególności tak wyjątkowej, jaką był Benedict, zarazem zadając przy tym cierpienie jego bratu. Zrobiłaby wszystko, by zapobiec temu, co się stało, jednakże nic nie dało się uczynić. Nawet sam Ben jej o to nie obwiniał. Jednak Brandon odmawiał wysłuchania jakichkolwiek wyjaśnień. Uważał, że cała odpowiedzialność spoczywała na niej.
- Bran zrozumie, kochana, on zrozumie… kiedyś – Benedict zapłakał ze strachu i bólu. Z kącików jego oczu wypłynęły łzy. Kora załkała bezradnie, mocniej ściskając jego dłonie. – Długo mu to zajmie… ale z– zrozumie, zobaczysz… - chłopak dyszał ciężko, a z jego spojrzenia nieubłagalnie ulatywało życie. – Zajmij się nim… zaopiekuj się nim, dla mnie. Obiecaj mi, Koro, o –obiecaj…
- Obiecuję – pokiwała głową gwałtownie, próbując powstrzymać targający jej ciałem szloch.
W następnej chwili twarz Benedicta przyjęła wyraz ulgi, zarazem odsłaniając głębie żywionego do niej uczucia. A potem już… ani drgnęła.
Benedict z Ettinor wyzionął ducha.
Kora krzyknęła przeciągle, po czym wtuliła głowę w jego pierś, płacząc i trzęsąc się. Wygląd jego niezwykłych tęczówek, patrzących na nią z tak wielką miłością, wrył się jej
w pamięć bardzo silnie. Tylko je wtedy widziała. Nie mogła znieść tego wzroku. Drżącymi palcami zamknęła Benowi powieki, by nigdy więcej nie zobaczyć spojrzenia o takim odcieniu szmaragdu.
Oparła się o kamienny mur, zamykając oczy. Palące łzy spłynęły jej po policzkach. Uspokajała szalejące serce i urywany oddech.
Brandon musi w końcu zrozumieć, najwyższy na to czas.
Nogi poniosły ją same i Kora nagle znalazła się pośrodku placu, idąc wyprostowana,
z uniesioną głową. Być może Rosaline krzyczała coś do niej, lecz nic nie słyszała. Rzeczywistość zdawała się przesuwać przed jej oczami, a jednocześnie jej nie dotyczyć, gdy zbliżała się do kuźni.
Zdecydowanie za wcześnie stanęła tuż za Branem. Nie przerywał pracy, rozsadzając je głowę od środka hałasem uderzeń młota. Odchrząknęła, bez żadnego skutku.
- Brandonie… - powiedziała, najwyraźniej za cicho, ponieważ wciąż jej nie zauważał.
Potem, zbierając całą swoją odwagę, powoli i chwiejnie, okrążyła kowadło, po czym stanęła naprzeciw młodego mężczyzny. Jego klatka piersiowa była imponująco umięśniona, lecz twarz w większości pozostała skryta za zasłoną fal kruczoczarnych włosów.
Uniósł głowę i zamarł wpół ruchu, z młotem wciąż uniesionym w powietrzu. Po paru chwilach odłożył go, raczej nieświadomie, nie przerywając kontaktu wzrokowego.
Gdy ich spojrzenia się spotkały, z wrażenia zaparło jej dech w piersiach. Brandon wyprzystojniał, jeżeli to możliwe. Widoczne zmiany nie były ogromne, lecz coś odmieniło się w jego postawie oraz całości wyglądu, czyniąc go nawet bardziej męskim niż był cztery lata temu. Urósł o jeszcze ze dwa cale, jego kwadratowa szczęka wyraźnie się zaznaczyła, a policzki pokrywał kilkudniowy czarny zarost. Miał to samo wysokie czoło, prosty nos, krzaczaste brwi, ponętne wargi i dosyć wąskie oczy, niezmiennie lodowato niebieskie. Skrzył się w nich teraz szok oraz ból. Badawczo wodził wzrokiem po jej twarzy, wciąż bez słowa, po czym znów patrzyli sobie w oczy. Trwało to bardzo długo, a ona nie była
w stanie nic z siebie wydusić. Miała wrażenie, że wszystko co ich łączyło i rozdzielało przepływało między nimi w tamtym momencie. Nareszcie to Bran przerwał ciszę.
- Witaj Koro - rzekł bezbarwnym tonem.
- Witaj - odparła spokojnie, zaskakując samą siebie.
- Co ty tutaj robisz? - spytał natychmiast, marszcząc brwi. - Zakładałem, że już nigdy więcej cię nie ujrzę.
„Chyba raczej miałeś taką nadzieję” - pomyślała.
- Interesy w Esgaroth przestały iść po myśli taty i wracamy do Żelaznych Wzgórz – wyjaśniła.
Pokiwał głową, ale nic nie odpowiedział.
- Przyszłam tu... - zaczęła niepewnie i przerwała, przygryzając wargę. Przymknęła powieki, biorąc głęboki oddech, po czym błyskawicznie wyrzuciła z siebie:
- Do tej pory nie mieliśmy okazji spokojnie porozmawiać o tym, co się stało. Wiem, że nie chcesz wyjaśnień, bo obwiniasz mnie całkowicie. Ale Ben tak nie myślał. Powiedział mi, że to wszystko stało się na jego własne życzenie. I nie oczekuję od ciebie wybaczenia, chociaż ja przebaczyłam ci ten wasz zakład… Przyszłam prosić cię tylko o to, byś dał mi szansę mi to jakoś naprawić, może wynagrodzić… - o ironio Losu, teraz przyszła jej kolej na wypowiedzenie owych słów. Gdybyż tylko okoliczności były tak błahe, jak wtedy, gdy Brandon rzekł dokładnie to samo. - Proszę, pozwól mi zrobić cokolwiek, by choć trochę przestały męczyć mnie wyrzuty sumienia.
Milczał jak zaklęty, wpatrując się w nią z obliczem nie ukazującym żadnych emocji.
- Już mi pomogłaś - mruknął w końcu.
Jej serce zatrzymało się na ułamek sekundy, porażone podejrzeniami. Nieodgadniona mina Brana w jakiś sposób potwierdziła wszystko.
- Jak…? Skąd?! – wykrztusiła. - Przecież to miała być tajemnica!
- Julo umarł w zeszłym roku na jesieni - poinformował ją, wyraźnie obojętny na ten fakt. - Diabli w końcu musieli wziąć nawet takiego starego drania. Przed samą śmiercią wyznał mi, że go zmusiłaś.
Wezbrał w niej gniew na Julego, ale jakiż sens miało złoszczenie się na nieżyjącego człowieka?
- To nie było trudne - wzruszyła ramionami, kłamiąc tylko po części. - Powiedział, że
i tak oddałby kuźnię tobie. Uważał cię za swojego najlepszego ucznia.
Brandon nie wyglądał na przekonanego.
- Mimo to, zawdzięczam ci bardzo wiele. To ty kazałaś mojemu… mistrzowi zapisać mi kuźnię w testamencie. Normalnie by tego nie zrobił, wiem to. Przysporzyłby mi kłopotów nawet z zaświatów. Inni liczni chętni wynaleźli by jakieś cudowne prawo sprzed nie wiadomo ilu lat, i odebraliby mi kuźnię. Nie miałbym z czego żyć…
- Na pewno byś sobie poradził - wtrąciła wymijająco.
- Dlaczego to zrobiłaś?- zapytał.
- Przecież wiesz…
- Dlaczego to zrobiłaś? - powtórzył ostro. - Tak naprawdę?
Ponownie zaglądała mu w oczy, nie uginając się jednak pod ich świdrującym spojrzeniem. Chciał przez to wymusić z niej odpowiedź, ale jego starania nie zrobiły na Korze żadnego wrażenia. Jeżeli odpowie, to tylko z własnej woli.
- Życie za życie – wycedziła, po czym odwróciła się na pięcie i oddaliła szybkim krokiem.
Ogarnęło ją niedorzeczne przeczucie, że właśnie zaczęło się coś dobrego.
***
Patrzyła, jak podnosił i opuszczał młot kowalski z widoczną furią, którą odczuwała na sobie. Każdy grzmot kutej stali zadawał jej ból w okolicach brzucha. Zasłużyła na to. Dobrze wiedziała, że jego złość spowodowana była myśleniem o niej. Z niepokojem znów skryła się za ścianą domostwa Stanley’a.
Minęły cztery długie lata od tamtych tragicznych wydarzeń, a on nie miał zamiaru jej przebaczyć, była tego pewna. Ona sama już dawno darowała mu jego młodzieńczą głupotę i czuła się z tym dobrze. Wybaczenie przydawało lekkości jej sercu, choć na krótką chwilę, zanim znów powróciły wspomnienia.
Po raz kolejny ostrożnie wychyliła się zza rogu budynku umiejscowionego przy wejściu na plac, który dzielony był przez piekarnię, dwa domy i kuźnię. Jej wzrok padł na tylne wyjście tej ostatniej, obok którego, pod dachem, znajdował się piec oraz aktualnie używane kowadło.
Brandon stał odwrócony do niej plecami, nagi od pasa w górę. Nie mogła oderwać oczu od wspaniale wyrzeźbionych mięśni na jego szerokich barkach…
Gwałtownie potrzęsła głową, pozbywając się jakichkolwiek fantazji tego rodzaju. Fala gorąca przetaczała się przez jej ciało, szybko przeradzając w panikę. Jej oddech przyspieszył, a świat naokoło zawirował. Było jej duszno, lecz to zrozumiałe - w końcu trwało upalnie sierpniowe popołudnie.
Uparcie zaprzeczała sama sobie, ale w głębi serca znała inną przyczynę swego złego samopoczucia. Tak naprawdę zasłabła na myśl, że jego oczy znów będą tak lodowate
i bezlitosne, jak sztylety… Że gdy tylko spojrzy mu w twarz, jego oblicze wykrzywi się
w strasznym gniewie oraz bólu…
Nie chciała tego. Nigdy nie pragnęła wyrządzić krzywdy żadnej żywej istocie,
a w szczególności tak wyjątkowej, jaką był Benedict, zarazem zadając przy tym cierpienie jego bratu. Zrobiłaby wszystko, by zapobiec temu, co się stało, jednakże nic nie dało się uczynić. Nawet sam Ben jej o to nie obwiniał. Jednak Brandon odmawiał wysłuchania jakichkolwiek wyjaśnień. Uważał, że cała odpowiedzialność spoczywała na niej.
- Bran zrozumie, kochana, on zrozumie… kiedyś – Benedict zapłakał ze strachu i bólu. Z kącików jego oczu wypłynęły łzy. Kora załkała bezradnie, mocniej ściskając jego dłonie. – Długo mu to zajmie… ale z– zrozumie, zobaczysz… - chłopak dyszał ciężko, a z jego spojrzenia nieubłagalnie ulatywało życie. – Zajmij się nim… zaopiekuj się nim, dla mnie. Obiecaj mi, Koro, o –obiecaj…
- Obiecuję – pokiwała głową gwałtownie, próbując powstrzymać targający jej ciałem szloch.
W następnej chwili twarz Benedicta przyjęła wyraz ulgi, zarazem odsłaniając głębie żywionego do niej uczucia. A potem już… ani drgnęła.
Benedict z Ettinor wyzionął ducha.
Kora krzyknęła przeciągle, po czym wtuliła głowę w jego pierś, płacząc i trzęsąc się. Wygląd jego niezwykłych tęczówek, patrzących na nią z tak wielką miłością, wrył się jej
w pamięć bardzo silnie. Tylko je wtedy widziała. Nie mogła znieść tego wzroku. Drżącymi palcami zamknęła Benowi powieki, by nigdy więcej nie zobaczyć spojrzenia o takim odcieniu szmaragdu.
Oparła się o kamienny mur, zamykając oczy. Palące łzy spłynęły jej po policzkach. Uspokajała szalejące serce i urywany oddech.
Brandon musi w końcu zrozumieć, najwyższy na to czas.
Nogi poniosły ją same i Kora nagle znalazła się pośrodku placu, idąc wyprostowana,
z uniesioną głową. Być może Rosaline krzyczała coś do niej, lecz nic nie słyszała. Rzeczywistość zdawała się przesuwać przed jej oczami, a jednocześnie jej nie dotyczyć, gdy zbliżała się do kuźni.
Zdecydowanie za wcześnie stanęła tuż za Branem. Nie przerywał pracy, rozsadzając je głowę od środka hałasem uderzeń młota. Odchrząknęła, bez żadnego skutku.
- Brandonie… - powiedziała, najwyraźniej za cicho, ponieważ wciąż jej nie zauważał.
Potem, zbierając całą swoją odwagę, powoli i chwiejnie, okrążyła kowadło, po czym stanęła naprzeciw młodego mężczyzny. Jego klatka piersiowa była imponująco umięśniona, lecz twarz w większości pozostała skryta za zasłoną fal kruczoczarnych włosów.
Uniósł głowę i zamarł wpół ruchu, z młotem wciąż uniesionym w powietrzu. Po paru chwilach odłożył go, raczej nieświadomie, nie przerywając kontaktu wzrokowego.
Gdy ich spojrzenia się spotkały, z wrażenia zaparło jej dech w piersiach. Brandon wyprzystojniał, jeżeli to możliwe. Widoczne zmiany nie były ogromne, lecz coś odmieniło się w jego postawie oraz całości wyglądu, czyniąc go nawet bardziej męskim niż był cztery lata temu. Urósł o jeszcze ze dwa cale, jego kwadratowa szczęka wyraźnie się zaznaczyła, a policzki pokrywał kilkudniowy czarny zarost. Miał to samo wysokie czoło, prosty nos, krzaczaste brwi, ponętne wargi i dosyć wąskie oczy, niezmiennie lodowato niebieskie. Skrzył się w nich teraz szok oraz ból. Badawczo wodził wzrokiem po jej twarzy, wciąż bez słowa, po czym znów patrzyli sobie w oczy. Trwało to bardzo długo, a ona nie była
w stanie nic z siebie wydusić. Miała wrażenie, że wszystko co ich łączyło i rozdzielało przepływało między nimi w tamtym momencie. Nareszcie to Bran przerwał ciszę.
- Witaj Koro - rzekł bezbarwnym tonem.
- Witaj - odparła spokojnie, zaskakując samą siebie.
- Co ty tutaj robisz? - spytał natychmiast, marszcząc brwi. - Zakładałem, że już nigdy więcej cię nie ujrzę.
„Chyba raczej miałeś taką nadzieję” - pomyślała.
- Interesy w Esgaroth przestały iść po myśli taty i wracamy do Żelaznych Wzgórz – wyjaśniła.
Pokiwał głową, ale nic nie odpowiedział.
- Przyszłam tu... - zaczęła niepewnie i przerwała, przygryzając wargę. Przymknęła powieki, biorąc głęboki oddech, po czym błyskawicznie wyrzuciła z siebie:
- Do tej pory nie mieliśmy okazji spokojnie porozmawiać o tym, co się stało. Wiem, że nie chcesz wyjaśnień, bo obwiniasz mnie całkowicie. Ale Ben tak nie myślał. Powiedział mi, że to wszystko stało się na jego własne życzenie. I nie oczekuję od ciebie wybaczenia, chociaż ja przebaczyłam ci ten wasz zakład… Przyszłam prosić cię tylko o to, byś dał mi szansę mi to jakoś naprawić, może wynagrodzić… - o ironio Losu, teraz przyszła jej kolej na wypowiedzenie owych słów. Gdybyż tylko okoliczności były tak błahe, jak wtedy, gdy Brandon rzekł dokładnie to samo. - Proszę, pozwól mi zrobić cokolwiek, by choć trochę przestały męczyć mnie wyrzuty sumienia.
Milczał jak zaklęty, wpatrując się w nią z obliczem nie ukazującym żadnych emocji.
- Już mi pomogłaś - mruknął w końcu.
Jej serce zatrzymało się na ułamek sekundy, porażone podejrzeniami. Nieodgadniona mina Brana w jakiś sposób potwierdziła wszystko.
- Jak…? Skąd?! – wykrztusiła. - Przecież to miała być tajemnica!
- Julo umarł w zeszłym roku na jesieni - poinformował ją, wyraźnie obojętny na ten fakt. - Diabli w końcu musieli wziąć nawet takiego starego drania. Przed samą śmiercią wyznał mi, że go zmusiłaś.
Wezbrał w niej gniew na Julego, ale jakiż sens miało złoszczenie się na nieżyjącego człowieka?
- To nie było trudne - wzruszyła ramionami, kłamiąc tylko po części. - Powiedział, że
i tak oddałby kuźnię tobie. Uważał cię za swojego najlepszego ucznia.
Brandon nie wyglądał na przekonanego.
- Mimo to, zawdzięczam ci bardzo wiele. To ty kazałaś mojemu… mistrzowi zapisać mi kuźnię w testamencie. Normalnie by tego nie zrobił, wiem to. Przysporzyłby mi kłopotów nawet z zaświatów. Inni liczni chętni wynaleźli by jakieś cudowne prawo sprzed nie wiadomo ilu lat, i odebraliby mi kuźnię. Nie miałbym z czego żyć…
- Na pewno byś sobie poradził - wtrąciła wymijająco.
- Dlaczego to zrobiłaś?- zapytał.
- Przecież wiesz…
- Dlaczego to zrobiłaś? - powtórzył ostro. - Tak naprawdę?
Ponownie zaglądała mu w oczy, nie uginając się jednak pod ich świdrującym spojrzeniem. Chciał przez to wymusić z niej odpowiedź, ale jego starania nie zrobiły na Korze żadnego wrażenia. Jeżeli odpowie, to tylko z własnej woli.
- Życie za życie – wycedziła, po czym odwróciła się na pięcie i oddaliła szybkim krokiem.
Ogarnęło ją niedorzeczne przeczucie, że właśnie zaczęło się coś dobrego.